poniedziałek, 24 listopada 2014

Nepal: Around Annapurna 4


Dzień 8
Manang – Yak Kharka (4050m n.p.m.)
Czas: ok 4 godzin

Droga tego dnia to ta sama droga, którą dzień wcześniej Paweł wybrał się na spacer aklimatyzacyjny więc przynajmniej w połowie nie stanowiła ona dla niego zaskoczenia i mijała w dobrej pogodzie i atmosferze. Wchodziliśmy w naprawdę wysokie góry, które otaczały nas śniegiem i pięknymi widokami.

Do hotelu trafiliśmy z francuską rodziną, z którą często spotykaliśmy się na szlaku. Wieczór upłynął nam na wspólnej integracji podczas gry w karty w Nepalską grę "Pary" wraz z ich tragarzami i przewodnikiem. Wszyscy skupiliśmy się wokół pieca przy którym suszyły się buty i wyprane skarpety, a gospodarz co chwile dorzucał drewno na przemian z kupami Yaka. Wszystko to połączone z ogromnym dzbankiem herbaty. Paweł w górach zakochał się w herbacie "lemon-ginger-honey", którą tego wieczoru pochłaniał wyjątkowo dużo. 


Ehhh... wysokie góry, przytulne schronisko, nowe przyjaźnie, kubek pysznej herbaty w ręce... czego chcieć jeszcze?!

Czego? Książki! Zapomniałem powiedzieć, że zaraz po przyjściu Paweł przeglądając lokalną biblioteczkę (z 10 pozycjami) znalazł książkę w języku polskim. Słyszał wiele już o Antonym de Mello, ale do tej pory nie miał okazji czytać żadnej jego książki. Książka pochłonęła go bez reszty, więc Paweł na 4000 metrów leżał przy oknie z poduszką pod głową i medytował wraz z Antonym de Mello. Za oknem rozciągał się piękny widok na Himalaje w kontraście do wyjątkowo niebieskiego nieba, a ja myślałem, że to ciekawe jak daleko musiał zajść, żeby odnaleźć tę książkę...





Jednak wracając do wieczoru. Gdy Paweł opił się już herbaty na tyle, że musiał wybrać się to toalety... choć toaleta to za duże słowo. Powinienem raczej powiedzieć do wychodka - takiego jakie znamy ze wsi. Więc ruszył do wychodka i... aha no i jeszcze jedno... Wiecie co wpływa na ilość gwiazd widocznych na niebie? Oczywiście zachmurzenie, ale i skupiska działającej elektryczności w pobliżu. Dlatego oczywiście w Los Angeles widać mniej gwiazd niż np. w Bieszczadach. Wiec Paweł po załatwieniu potrzeb fizjologicznych wyszedł z wychodka i popatrzył w niebo, a niebo... o matko z córką! Niebo wysoko w Himalajach z dala od elektryczności wyglądało jak obraz malarza z bujną wyobraźnią, który przesadził z ilością kropek na płótnie... Na niebie było tyle gwiazd, że widok był wręcz nieziemski, nienaturalny i na pewno niezapomniany. Moglibyśmy siedzieć tam godzinami, gdyby nie temperatura i to, że Paweł oglądając niebo zamyślony zrobił krok i... wpadł do pół metrowego dołu prawie łamiąc rękę. Ale tak to jest jak się po nocy chodzi bez latarki, patrzy w niebo zamiast pójść ręce umyć... Strasznie też dziwnie się na niego patrzyli jak po wyjściu do toalety i długiej nieobecności wrócił z bolącą ręką.

Było to jeden z najwspanialszych dni podczas naszej podróży. Zrobiliśmy krok w nieznane, nawiązywaliśmy nowe przyjaźnie. Siedzieliśmy gdzieś daleko w ustronnym, spokojnym miejscu przy kominku, herbacie, z książką w ręku i pięknymi widokami za oknem...

Dzień 9 Yak Kharka – Thorung Phedi (4450m npm)
Czas: 2 godziny 40 minut

Byliśmy coraz wyżej, więc każdej nocy spało nam się trudniej. Choć nie łapaliśmy bezdechów jak Nowozelandczyk z Manang to pojawiały się problemy ze snem i na pewno nie możemy uznać, że się wysypialiśmy. Całe szczęście droga tego dnia była krótka i jakoś nie była wyjątkowo trudna, choć mimo to byliśmy już zmęczeni 9 dniem podróżowania, a ilość adrenaliny, emocji i niepewności potęgowała zmęczenie. Zbliżaliśmy się do miejsca z którego pozostawało już tylko ruszyć "Passem" na drugą stronę. Miejsca gdzie wszystko miało się wyjaśnić. Na trasie, na której warunki były niewiadomą i która jeszcze prze dwa dni była oficjalnie zamknięta.

Po dotarciu do Thorung Phedi można było poczuć porządny chłód. Od dwóch dni nie widzieliśmy ciepłej wody i tego dnia też nie można było na nią liczyć, więc miał to być kolejny dzień bez prysznica. Poza tym została Pawłowi ostatnia para skarpet, a Paweł coś tam marudził, że "nie zakłada bielizny dwa razy" więc postanowił zrobić pranie. Bez wiadra i bez miski Paweł wymyślił, że pranie zrobi... w śniegu. No więc ukucnął przed pokojem i zaczął prać skarpety w ten kreatywny sposób ocierając je o śnieg. Wtedy usłyszał uśmiechnięty głos: "Pierzesz skarpety w śniegu?". Paweł odwrócił się, wstał i rozpoczął rozmowę z Chinką. Tylko w tym przypadku nie chodzi o treść naszej rozmowy, tylko o głos. Chinką mówiła i śmiała się dokładnie tak samo jak Pan Chow z filmu Kac Vegas. Każdy kto oglądał film na pewno zapamiętał specyficzny głos tego chińskiego "gangstera". No więc ona mówiła i śmiała się identycznie! Zwłaszcza śmiejąc się podnosiła głowę do góry zadzierając nos i stawała się żeńską kopią postaci filmowej. Paweł starał się skupić na rozmowie i walczył żeby nie mieć zbyt dużego banana na twarzy. Pani Chow poprosiła o wspólne zdjęcie z Pawłem, więc i ja poprosiłem o wspólne zdjęcie z Panią Chow.





Chwile później Paweł usiadł sobie na dachu z tragarzem (tym, który krzyczał na widok Pawła: "Hello Annapurna!") i wspólnie obserwowali widoki. Paweł przyglądając się mu zauważył, że cały czas ma na sobie jedne byty. Były one podobne do tych w jakich "skejci" jeżdżą na deskorolkach. Więc Paweł postanowił przed jutrzejszą drogą w śniegu, który momentami miał być głęboki, a momentami stromy i zlodowaciały przekazać mu raki i osłonę na spodnie, które dwa dni wcześniej dostał od spotkanych w Manang Polaków. Paweł stwierdził, że mu przydadzą się bardziej.

Dzień 10
Pobudka: 3:30 Śniadanie: 4:00 Start: 4:30

Przygotowania do drogi można było odczuć już przy śniadaniu. Ludzie nie wiele mówili, może ze względu, że jeszcze się nie obudzili, ale nam się wydaje, że panowało ogólne skupienie i koncentracja. Przygotowania wyglądały jak zakładanie kimona i zawiązywanie opaski na głowie przez karatekę przed walką. Sprawdzano obuwie, wiązano mocno sznurówki, poprawiano ściągacze na spodniach, zapinano pod szyje kurtki, dopasowywano czołówkę na głowie. Wszyscy w ciszy i w spokoju się przygotowywali. Tylko Paweł podskakiwał i boksował jak Rocky... gdybyśmy nie musieli ruszać to chyba zaraz by robił pompki na jednej ręce!

Mi przygotowania skojarzyły się z wyjściem na miasto w Indiach. W skupieniu wkładanie pieniędzy do skrytki w pasku do spodni, zakładanie pasa biodrowego z dokumentami, przypinanie portfela na lince do szlufki w spodniach, chowanie telefonu do kieszeni na zamek i ćwiczenie odpowiedzi po angielsku: "Nie", "Nie dziękuję", "Nie, nie potrzebuję"

Paweł włożył wszystko co miał najcieplejsze na siebie - spodnie, kalesony, dwie kurtki (polarowa i zimowa), grube rękawice oraz czapkę, kaptur i czołówkę na głowę. Ruszyliśmy równo z francuską rodziną. Pierwsze podejście to dojście do High Camp. Położonej 400 metrów wyżej alternatywnej bazy wypadowej. Dlaczego tam nie spaliśmy? Ze względu na wysokość, a co za tym idzie mniejszą ilość tlenu, możliwe problemy ze snem i chorobą wysokościową. Konsekwencją tego była konieczność dojścia tam od rana. Dojścia, czyli wspinaczki w pewnych partiach długi czas pod kontem 45 stopni. Żadnego badanie się, góra od razu poszła z Pawłem na otwartą wymianę ciosów. Góra miała po swojej stronie noc. Tego dnia księżyc gdzieś wyparował i panowała totalna ciemność. Czasem można było w oddali zobaczyć migoczące latarki, ale głównie każdy patrzył na koniec swojego światła latarki... czyli pod nogi. Panowała kompletna cisza, wszyscy byli zagłębieni w swoich myślach. Pawła myśli oceniały, że pierwsze podejście zostało zrobione zbyt szybko, bo w godzinę dotarliśmy do High Camp czyli w tym samym czasie co dzień wcześniej w czasie spaceru aklimatyzacyjnego bez plecaków i bez perspektywy kolejnych godzin walki. To godzinne podejście to walka za śniegiem, zmęczeniem, które pojawiło się bardzo szybki, walka z myślami jak długa droga jeszcze przed nami oraz myślami, że przewodnik prowadzący francuzów między którymi byliśmy my idzie za szybko. No, ale czasem i sekundant się pomyli.
Do góry łeb!

Po dotarciu do High Camp, przed najdłuższym i najtrudniejszym podejściem tego trekingu, postanowiliśmy zrobić przerwę na herbatę cytrynową i chwilę odpoczynku. Kiedy wyszliśmy z budynku ciemność powoli się ulatniała i wśród wszechobecnej mgły zaczynało świtać. Z każdym krokiem robiło się jaśniej i... trudniej, bo droga którą szliśmy prowadziła wzdłuż urwiska, więc trzeba uważać, żeby się nie potknąć, nie poślizgnąć czy nie zemdleć ze zmęczenia i nie wpaść w przepaść. Coraz mniej przypominało to chodzenia, bo nogi co chwilę wpadały nam po pas w śnieg. Wygrzebanie się ze śniegu z plecakiem, bez kijków i zdobycie psychicznie siły, żeby iść dalej kosztowało wiele walki w głowie Pawła. Dodatkowo ilość tlenu w powietrzu była coraz mniejsza, a co za tym idzie oddech stał się płytki i szybki. Zwłaszcza, że zaraz po wyjściu z dołu w kolejnym kroku wpadał znowu po pas w śnieg. Trwała walka - góra była nieustępliwa.
Do góry łeb!

Idąc tak jakiś czas Paweł przeżywał największy kryzys podczas całego treku. Do tej miał wiele zwątpień i zawahań, ale tym razem jak nigdy był bliski rezygnacji. Tuż koło drogi z pod śniegu wystawał głaz, a tuż za nim po postawieniu kroku Paweł wpadł w śnieg i miał problemy z wyjściem. Oddech zaczął przypominać klaustrofobiczny. Po wygrzebaniu się usiadł na kamieniu wykończony i zniechęcony. Stwierdził, że siedząc tu chwilę odpocznie i "@3$%^&* wszystko". Idąc za Pawłem Francuz nie pozwolił Pawłowi zostać samemu i zaproponował, dość jednoznacznie, żeby wstał i wspólnie odpoczną 200 metrów dalej za mostem. Paweł chciał mu rzucić kilka przekleństw niczym kobieta w czasie porodu do lekarza, gdy wie, że pomaga, ale generalnie to ma się: "Pier#$%^!". Chyba jednak, był zbyt zmęczony i z trudem wstał i powoli doszedł do mostu, który w ślimaczym tempie minął i wspólnie z Francuzem i jego partnerką odpoczęli... całe 5 minut. Zaraz za mostem było kolejne podejście z ładnym widokiem na trasę, którą przeszliśmy. Widać było zbliżające się kolejne grupy. Paweł pomyślał, że świetne zdjęcie by było jednak był był zbyt zmęczony, żeby wyciągnąć aparat. W ogóle z tego dni nie mamy wielu zdjęć mimo, że były tam najpiękniejsze widoki ze wszystkich dni. To był dzień gdzie były momenty w trasie, że przejście metra zajmowało nam 10 sekund, a zmęczenie było tak duże, że nie chciało nam się podnieść ręki, żeby sprawdzić godzinę, a co dopiero wyciągać aparat. 
Jeden z przewodników mijający nas oznajmił, że "nie daleko" jest tea-shop. To zmotywowało Pawła po tej krótkiej przerwie do rozpoczęcia dalszej wspinaczki. Mniej więcej w połowie tego podejścia usłyszeliśmy krzyki. Koło kamienia, tego przy którym upadł Paweł, leżał człowiek. Ludzie zaczęli biec w jego kierunku na tyle ile jest to możliwe w głębokim śniegu. Krzyków i wołania o pomoc robiło się coraz więcej. Ludzie biegli z dwóch stron. Krzyczano też do osób w oddali, aby się nie zbliżali, bo wszystko odbywało się na zboczu, gdzie z jednej strony była góra, a z drugiej przepaść. Szybko pojawiła się złota płachta ratunkowa i poza jednym przypadkiem, który zaraz opiszemy ludzie zachowali się jak należy w tej sytuacji. Wyciągnięto telefony, dzwoniono po helikoptery. Gdy do grupy z tyłu krzyknięto, że mają czekać grupa cierpliwie czekała. Jedyny akcent to oderwanie się kilku młodych mężczyzn i hasło jednego z nich do skonsternowanych towarzyszy (nie znamy narodowości): "to nie nasza odpowiedzialność i problem". Oświadczył swoim kolegom "idziemy dalej!". Jego oczy były tak przerażone perspektywą powrotu, nie zdobycia szczytu, koniecznością zaopiekowania się kimś, że robił wszystko, żeby jak najszybciej ruszyć i być daleko od tego co się dzieje, bo okazało się, że przy kamieniu upadł wykończony tragarz tej grupy. Nie wiemy czy w związku z chorobą wysokościową czy ze zmęczenia. Wiem, że gdy doszedł do siebie ruszył  z powrotem do High Camp wraz z jedną osobą z tej grupy, a reszta ruszyła dalej.

My ruszyliśmy do wspomnianego Tea-Shopu, a gdy doszliśmy okazało się, że jest... zamknięty. Motywacja wypicie ciepłej herbaty i osuszenia skarpet pchała Pawła do przodu i zawód był duży. Zwłaszcza dotyczyło to chęci ogrzania się i wysuszenia skarpet, które doszczętnie były przemoczone przez wpadanie i wygrzebywanie się ze śniegu. Pozostało nam iść dalej. Nawet nie potrafimy określić ile razy wydawało nam się, że widzimy szczyt, a za nim pojawiał się kolejny, a my myśleliśmy, że to już ostatni, ale... tak, tak, pojawiał się kolejny... i kolejny i... kolejny... zdradliwa góra...

Do góry łeb!

Szliśmy drogą którą przed laty szedł Kukuczka czyli pierwszy zdobywca zimą Annapurny 1. Szliśmy już blisko 1000 metrów pod górę na wysokość wyższą niż Mont Blanc. Powoli rozumieliśmy, że już nic nas nie powstrzyma!
Do góry łeb!


A gdy doszliśmy na górę mimo tablicy i znaku jeszcze chwile nie wierzyliśmy, że to tu. Zanim podeszliśmy do tablicy, zanim zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przez bliżej nieokreślony czas siedzieliśmy i dochodziliśmy do siebie. Dopiero po odpoczynku Paweł wstał, przeszedł się i w końcu uśmiechnął. Uśmiech generalnie towarzyszył wszystkim, wchodzącym. Obcy ludzie padali sobie w ramiona, gratulowali i przybijali piątki.
Do góry łeb!

Na górze spędziliśmy może 15 minut i kontynuowaliśmy schodzenie z francuską rodziną i zauważyliśmy, że dla nich treking się skończył i świętowali sukces mimo, że pozostało do pokonania jeszcze 1600 metrów w dół. Droga powrotna nie była łatwa, z racji większej niż zwykle w tej rejonie ilości śniegu. Była to pozostałość po huraganie. Wszyscy schodzili bardzo ostrożnie, bo wielokrotnie dochodziło do wywrotek. Góra znów dała o sobie znać, kolejną próbą nokautu Pawła, bo po jednej z wywrotek Paweł rozciął sobie rękę. Najbardziej jednak dawała się we znaki Japończykowi, który schodząc wymiotował ze zmęczenia, oraz Francuzce, która co chwile upadała i w końcu dała sobie zabrać plecak. Dzięki czemu ona podróżowała bez bagażu, a tragarz, który dostał od Pawła raki, podróżował z dwoma plecakami. Paweł miał poczucie, że prawdziwe świętowanie to bezpieczne zejście na dół. Zwłaszcza, że już prawie na samym dole jeden z tragarzy miał nam się wygadać, że właśnie zejście było niebezpieczne ze względu na możliwość osunięcia się śniegu. Godzinę przed miejscowością gdzie mieliśmy spać wraz z  Francuską rodziną postanowiliśmy zjeść obiad. Wszyscy odpoczywali, tylko Francuska postanowiła podejść do wszystkich stolików i opowiedzieć historię Pawła. Opowiedzieć o tym, jak przeszedł Pass podczas jego pierwszego i samotnego trekingu. Chodziła tak od stolika do stolika. Tak też poznaliśmy kolejnych podróżników z Francji. Francuza, który zmęczony siedział w koszulce "Night Singapore Triathlon" oraz Francuza Polskiego pochodzenia, który co prawda potrafił powiedzieć tylko: "dzień dobry" i policzyć do "pięciu", ale jakoś widać było sentyment i dumę z tego czego dokonał Paweł, rodak jego ojca.
Do góry łeb!

Może Paweł tej góry nie znokautował, ale na pewno wypunktował. Paweł się nie przyzna, ale po zejściu Pawłowi popłynęło kilka łez. Nie wiemy czy to ze szczęścia czy to ze zmęczenia. Wiemy natomiast, że samotne ruszenie, ukończenie trekingu, wejście na wysokość 5416 metrów i przejście World Biggest Pass to jeden z największych życiowych sukcesów Pawła. Bez przewodnika, bez kijków, tragarza, konia, osła, motoru, jeepa, bez przygotowania, bez doświadczenia, kupując i organizując wszystko w 3 dni w Kathmandu z mapą w ręku i wiernym długopisem u boku... wiemy, że niemożliwe nie istnieje.

Thorung Phedi – Thorung La Pass (5414m n.p.m.) – Muktinath (3760m n.p.m.)
Czas: z godzinną przerwą tuż przed Muktinath 14 godzin 15 minut

Do góry łeb!





































































































































Dziś pisząc to siedzimy w Kathmandu przy piwie Everest i świętujemy sukces pysznym posiłkiem. Myślę, że mimo wszystko po tym ogromnym wysiłku, walce z górami i z samym sobą, kryzysach i zwątpieniach to koniec z wysokimi górami dla Pawła. Myślę, że... czekajcie... Paweł coś mówi... GDZIE?! COOOOOOOOO? JUTRO?!!! Chyba Cię "&%$#@"!!! O matko z córką, muszę kończyć... Paweł mówi, że idziemy zobaczyć Everest!

2 komentarze:

  1. Wzruszyłam się totalnie, mimo tego, że wiem, że Paweł przeżył tę wyprawę, to czytałam z zapartym tchem... Przekaż drogi długopisie Pawłowi, że jest WIELKI i że udowadnia mi, i to nie tylko tą wyprawą, że warto mieć marzenia i je realizować. I że wszystko jest możliwe :) Mega gratulacje!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń