poniedziałek, 1 grudnia 2014

Nepal: Around Annapurna 5

Wydawało nam się, że zejście będzie już tylko formalnością i nic ciekawego się nie wydarzy. A jednak...

Powrót to... kolejna zmiana klimatu. Z nieprawdopodobnych widoków Himalajskich gór znaleźliśmy się na Marsie. Wielkie pasma górskie pokryte brązowym piachem mogłyby stanowić idealną scenografię dla filmu Sciance Fiction.

Po pokonaniu Passu i dotarciu do hotelu Paweł marzył tylko o kolacji, gorącym prysznicu i długim śnie. Kiedy dowiedział się, że w hotelu jest ciepła woda tak bardzo się ucieszył, że aż uściskał gospodynie. Za chwile Paweł gadał z prysznicem, bo im dłużej Paweł przebywał w samotnej podróży tym szybciej wychodziły na jaw jego dziwactwa...

Szaleństwo 1:
Pierwsze oznaki można było zaobserwować już w Jaipurze. Wyglądało to tak:
Idąc długim korytarzem w hotelu i zbliżając się pod wieczór do pokoju Paweł zauważył gołębia siedzącego na parapecie sąsiadujących drzwi. Po szybkiej refleksji jak on się tu znalazł, rozejrzeniu się skąd mógł przylecieć i gdzie ma gniazdo oraz myślach dlaczego nie ucieka Paweł wyjął z kieszeni aparat popatrzył w dół, aby uruchomić kamerę i podniósł głowę, a gołębia... nie było. W ciągu ułamka sekundy zniknął, nie było go widać w całym korytarzu, nie było słychać ruchu, i nie widzieliśmy miejsca gdzie mógłby się ukryć... najzwyczajniej zniknął...
Tłumaczyliśmy to przesileniem...

Szaleństwo 2:
Długie okresy samotności sprawiły, że Paweł prowadzi dłuższe niż zwykle dialogi wewnętrzne z sobą chodząc po ulicach Kathmandu...

Szaleństwo 3:
Częste korzystanie z języka angielskiego sprawiło, że Paweł zaczął myśleć po angielsku. Wygląda to mniej więcej tak: Gdy Paweł np. liczy coś co ma spakować to wygląda to tak: "One, Two, Three, Four, Five, Six... - co ja robię?! dlaczego po angielsku? Jeszcze raz: Jeden, dwa, trzy, cztery, five, six, seven... kurrrr ... ile było? Jeszcze raz! One, Two, Three..."

Szaleństwo 4:
Po długich przerwach z dostępem do ciepłej wody i 3 dniach bez prysznica Paweł wchodząc pod prysznic gada na głos do zbliżającej się wody: "taaaaak! taaaaak! uuuuuuuuuuuu, choć do tatusia, oooo tak...choć!"

Dzień 11
Muktinath
Odpoczynek/Aklimatyzacja

Niestety nie widzieliśmy tu dużo znajomych twarzy i trochę nas to martwiło, ale mamy nadzieję, że wiele osób przeszło Pass i gdy spaliśmy ruszyli dalej. Nam sam dzień upłynął nam na odpoczynku czyli spaniu do 12:00, małym spacerze do świątyni i odwiedzeniu, reklamowanej już w knajpach na szlaku, najsłynniejszej hotelo-restauracji o nazwie Bob Marley. No nic reklam dźwignią handlu. Miejsce zapewniało możliwość gry w bilard i kawę z pysznym jabłecznikiem.
Podczas jedzenie dosiadł się do Pawła jeden z właścicieli, który podpytywał o warunki panujące w górach i niestety opowiedział historię zmarłego Polaka, który jeździł od lat w te góry z klientami i za każdym razem wybierał ten hotel. Tym razem pech chciał, że w dniu lawiny znajdował się na Passie i skończyło się to dla niego tragicznie. Podobno w czasie przeprowadzania starszego małżeństwa. Mężczyzna gorzej się poczuł, więc sprowadził go na koniu w dół i cofnął się po kobietę, ale niestety już oboje nie wrócili.

Dzień 12
Muktinath – Kagbeni (2800m n.p.m.)
Czas: ok 3 godziny

Tego dnia w planie było dojście do Jameson czyli już nie wioski, ale małego miasta gdzie większość trekoingowców kończy przygodę z wędrówką pieszą i leci samolotem za 90$ wprost do Phokory zaoszczędzając kilka dni... albo pomijając kilka dni?

Nam jednak przyszło nocować w połowie drogi do Jameson w Kagbeni. Zanim jednak doszliśmy tam to po drodze trafiliśmy do szkoły tybetańskiej w małej wiosce. W ośrodku spotkaliśmy dwie Austriaczki w trakcie wolontariatu. Widzieliśmy je już dzień wcześniej w Muktinath jak odwiedzały poszczególne budynki i wraz z dziećmi śpiewały tybetańskie piosenki. Tym razem po wspólnym spacerze siedziały sobie na schodach pod świątynią i piły herbatę. Przyglądając się im, w Pawle zaszła jakaś zmiana. Paweł zawsze był pod wrażeniem osób, które wyjeżdżają w dalekie krańce świata i pomagają innym. Sam jednak nie wyobrażał sobie na tym etapie życie takiego wyjazdu, choć imponowały mu osoby, które "porywały się na to". Teraz teraz dostrzegł, choć dostrzegł to złe słowo. Poczuł wewnątrz, że to nie "porywanie się", że to nie tylko pomoc, ale i ogromne doświadczenie, niesamowita przygoda, rozwój duchowy i poczuł wewnętrznie, jak nigdy dotąd, że nie jest powiedziane, że w przyszłości zaangażuje się w taką pomoc... a Paweł ma tak, że te jego groźby zazwyczaj realizuje... Ja się tylko ucieszyłem i pomyślałem, że na pewno mnie zabierze ze sobą!

Do Kagbeni doszliśmy wraz z francuską rodziną i postanowiliśmy przed rozstaniem zjeść ostatni wspólny posiłek. Z restauracji z trzeciego piętra rozciągał się widok na pasmo górskie z drogą prowadzącą do Jameson. Paweł przyglądając się zauważył zbliżające się chmury, ale nie zrażony chciał iść dalej. Czekając na obiad można było odczuć, że Francuzi chcieliby, żeby Paweł został jeszcze jeden wieczór z nimi. Paweł jednak wiedział, że prędzej czy później dzień rozstania musi nadejść. Jednak natura jakby słysząc to pokryła całą drogę ciemnymi chmurami. Paweł nie zrażając się wyjął kurtkę przeciwdeszczową i usiadł do "pożegnalnego posiłku". Natura jednak nie dawała za wygraną i chmury zbliżyły się do wioski, a następnie do budynku i zatrzymały się w przedziwny sposób. Gdy podeszliśmy do okna z widokiem na drogę widzieliśmy ciemne chmury i padający deszcz. Natomiast, gdy podeszliśmy do okna z drugiej strony, od strony Kagbeni, to świeciło słońce i mogliśmy obserwować piękną tęczę. Paweł pamiętał z dzieciństwa, że u początku tęczy leży skarb. Tym razem tym skarbem było Kagbeni, a w Kagbeni ludzie. Paweł zrozumiał, że tego znaku nie może nie dostrzec... Wieczór minął nam na wspólnej grze w karty, nauce francuskiego i polskiego, nowymi przyjaźniami i wspólnym zaproszeniem do Francji i do Polski.

Dzień 13
Kagbeni – Larjung (2550m n.p.m.)
Czas: ok 9 godzin

Tym razem mimo, że wyruszyliśmy razem o poranku i rozmowy trwały aż do Jameson po dwugodzinnej przerwie spowodowanej dłuuuuugim oczekiwaniem na posiłek rozstaliśmy. Paweł postanowił ruszyć szlakiem, jak mówił: "jak robić Annapurna Circut to w 100% szlakiem". No więc tego dnia na szlaku nie spotkaliśmy nikogo... Może to dlatego, że Pass był zamknięty, może to dlatego, że wiele osób poleciało samolotem, może dlatego, że część pojechała transportem kołowym, ale nam się coś zdaje, że był inny powód. Z góry widzieliśmy jadące samochodu, ale i maszerujące osoby drogą. Drogą łatwą, spokojną, równą, bez wzniesień, więc Paweł przeklinał, że nie poszedł drogą, bo nie dość, że chciał nadrobić zaległość z dnia poprzedniego to droga, którą szedł wznosiła się kilka set metrów w górę i w dół, w górę i w dół. Oczywiście widoki były lepsze, natomiast proporcjonalnie do wysiłku. Co więcej zaczęliśmy iść wysoko przy urwisku, a z naprzeciwka zbliżały się chmury burzowe. Nie mieliśmy możliwości przejścia na stronę drugą ponieważ najbliższy most był, albo w Jameson albo przed nami. Postanowiliśmy iść dalej. Paweł powyzywał się od "frajerów", ale w końcu dotarł do wioski.

Po dotarciu do wioski okazało się, że jesteśmy jedynymi turystami w całej miejscowości. W związku z tym kolejny raz przypadł nam pokój z dużym łóżkiem, prywatną łazienką z prysznicem z ciepłą wodą i to za darmo. Paweł znów mógł pogadać z prysznicem, choć po tak długiej drodze zdecydowanie zasłużył...

Tego dnia też Paweł rozpracował dlaczego w Nepalu toaleta to dziura w podłodze, a nie królewski tron. To jest proste – powiedział – gdy tak kucasz to te same mięśnie ćwiczysz co podczas schodzenia z gór. A że oni chodzą po górach dużo chodzą więc ćwiczą te mięśnie -zakończył. Gdy spytałem dlaczego więc w Indiach są takie same? Powiedział "Indie to Indie, kto je zrozumie?"

Dzień 14
Larjung – Tatopani (1190m n.p.m.)
Czas: ok 7 godzin

W związku, że Paweł chciał tego dnia zrobić dwa dni jeden tym razem postanowił iść drogą. Paweł czuł się mocno i miał czas. Dodatkowo bardzo dobrze mu się schodziło, można powiedzieć nawet, że schodzenie jest jego mocną stroną i nie ma znaczenia czy z plecakiem czy bez. Jednak długi dystans odbił się na jego zdrowiu. Odbiło się dość dosłownie, bo na jego stopie pojawił się odcisk. Od tego czasu Paweł szedł kulejąc i powoli jego tępo się zmniejszało. Upierdliwa dolegliwość sprawiła, że Paweł znalazł w połowie drogi miejscowość z "dworcem" autobusowym, wiec gdy tam doszedł zjadł obiad i poszedł popytać o autobus. Było tam dużo lokalsów, więc wydawało się, że nie będzie problemu. Wskazano Pawłowi budkę z biletami w której nikogo nie było. Po chwili oczekiwania Paweł zaczął podpytywać ludzi w okolicy, ale wszyscy tylko pokazywali na budkę. W końcu pewna kobieta w budce z jedzeniem wspomniała, że może znajdę osobę z budki w jednej z 10 knajp stojących obok. Więc Paweł szedł od knajpy do knajpy i pytał o transport, ale wszędzie słyszał odpowiedź negatywną, aż w kończy z przed knajpy przy stanowisku do... gry w Warcamy dobiegł głos: "ja jadę to Tatopani" i pojawił się nam mały, krępy Nepalczyk wyraźnie niezadowolony przerwą w grze. Paweł powiedział: "Świetnie, kiedy odjazd?".
"Jak będzie 26 osób" – śpiąco odpowiedział
"A ile masz?" - pytał Paweł
"Tylko Ty" – jakby radośniej
"A jak nikt nie przyjdzie" – lekko przerażony zapytał Paweł
"To nie jadę" – odpowiedział uśmiechnięty zbijając pionka przeciwnikowi

Dochodziła już godzina 14. Przed nami daleka droga. Postanowiliśmy nie czekać, ani minuty i ruszyć dalej. Nie mogliśmy ryzykować zostania w tej wiosce... w sumie mogliśmy, ale nie chcieliśmy.

Mieliśmy plan B. Złapiemy stopa! Przecież idąc cały dzień co chwile mijał nas motor, Jeep lub autobus. Sprawa wydawała się banalna... tylko teraz Paweł szedł przez dwie godziny i... nic nie jechało! Gdzie oni się podziali? Czy wszyscy już zjechali i wjechali? Czy zjeżdża się tylko o świcie, kiedy turyści startują? No nic powoli braliśmy pod uwagę plan C: nocowanie w pierwszej lepszej wiosce. Jednak dochodząc do zakrętu natrafiliśmy na wodospad z którego tak intensywnie lała się woda, że zakrył drogę po kolana. Stanowiło to nie lada wyzwanie dla motorów, bo ludzie przechodzący na pieszo musieli ściągać buty, podwijać spodnie i niejednokrotnie pomagając przepchać motory. Istniało jednak alternatywne przejście. Trzeba było zejść po skalnych schodach 50 metrów w dól i zaraz wejść za wodą w górę 50 metrów. Jak tylko Paweł zszedł na dół, z tyłu... nadjechała ciężarówka, która bez problemy przejechała wodę i pierwsza od 2 godzin okazja na stopa miała nas minąć. To się nazywa być w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Oj jak Paweł wbiegał po tych schodach, jak walczył, żeby zdążyć. oj i jak nawdychał się spalin odjeżdżającej ciężarówki...

Idąc dalej Pawła coraz bardziej uwierał odcisk i pojawiła się perspektywa dotarcie po zmroku do wioski. Wtedy nagle usłyszeliśmy zbliżającego się Jeepa... a wszystko odbyło się jak na amerykańskim filmie. Paweł podnosi kciuk, Jeep się zatrzymał, bez słowa Paweł wrzucił plecak na pakę i sam wszedł na nią, a samochód ruszył. Chwila ta była chwilą o jakiej marzył Paweł w dzieciństwie. Iść przed siebie drogą z plecakiem na ramionach zatrzymać Jeepa z nieznaną osobą i wskoczyć na pakę... tak spełniało się kolejne marzenie Pawła.

Dzięki temu w 45 minut, a nie w 2 godziny znaleźliśmy się w wiosce. Okazało się, że z przodu w samochodzie siedział też jakiś trekingowiec, który zmęczony postanowił podjechać. Po dojechaniu okazało się, że była to pierwsza poznana osoba, która podróżowała tak jak Paweł i samotnie przeszła Annapurnię. Co więcej Francuz postanowił w ciągu swojego 1,5 miesięcznego urlopu po trekingu dookoła Annapurny wybrać się jeszcze do bazy pod Everestem. Bardzo szybko nawiązaliśmy wspólny język i wraz z rekomendacją z jego przewodnika wybraliśmy się do wskazanego hotelu. Po chwili przerwy wybraliśmy się do gorących źródeł znajdujących się obok tej miejscowości.

Paweł poznał tam też Nowozelandczyka, z którym Francuz często spotykał się na szlaku. Wiec panowie siedzieli w wodzie i snuli opowieści o trekingu. W pewnym momencie Paweł postanowił, mimo że żaden z towarzyszy nie reflektował, napić się pierwszego od rozpoczęcia trekingu piwa. Opuścił towarzystwo i poszedł kupić do pobliskiego baru Nepal Ice wraz z popcornem w ramach trwających Happy Hour. Po chwili pojawił się Francuz, który wzbraniał się przed piwem, ale zmienił zdanie i przyszedł z Nowozelandczykiem. Gdy Paweł płacił za piwo miała miejsce, krótka lecz przerażająca chwila. Paweł usłyszał głos Nowozelandczyka: "stary wszystko w porządku?" Odwrócił się, a Francuz stał nieruchomo z rękami wyciągniętymi delikatnie przed siebie niczym lunatyk. Nie reagował na słowa, które się do niego mówiło oraz nie było z nim kontaktu. Zamarł tak nieruchomo i bez mrugnięcia co zaalarmowało też kobietę z sklepu, która ekspresowo pojawiła się z ręcznikiem zmoczonym zimną wodą i zaproponowała położenie mu na głowie i karku. Sprzedawca z paniką w oczach przerażony jakby chciał powiedzieć w tej chwili coś pozytywnego rzekł: "takie rzeczy się zdarzają". Francuz w końcu poruszył się i chwile się wzbraniał tłumacząc, że wszystko jest ok, ale w końcu dał się namówić i usiadł, a Nepalska kobieta położyła mu ręcznik na głowę. Po chwili ewidentnie braku kontaktu zapytał: "Czy płaciłem za to piwo, bo nie pamiętam?".

Wtedy też dobitnie zobaczyliśmy jak młodemu, wysportowanemu mężczyźnie w sile wieku po tak dużym wysiłku restartuje się komputer. Paweł dopiero zaczynał naprawdę rozumieć czego dokonał, ale też ryzyko i wysiłek jakie temu towarzyszyło.

Dzień 15
Tatopani – Ghorepani (2860m n.p.m.)
Czas: 7 godzin 55 minut

Tego dnia mieliśmy do pokonania 1670 metrów w górę... czyli więcej jednego dnia niż gdy wchodziliśmy na Thorong-La Pass. Oczywiście wszystko odbywało się w innych warunkach, a my już byliśmy zahartowani, a dodatkowo po odcisku nie było już śladu. Pogoda doskwierała, bo wróciły tropiki i generalnie łatwo nie było, ale już dużo pisałem o trudach, więc to już wiecie.
Szliśmy z myślami, że powoli, żegnamy się z wielkimi górami i refleksją czy kiedykolwiek jeszcze je zobaczymy. Szliśmy też z psem. Prawie od początku sam z siebie dołączył się do nas siedzący przy drodze pies i towarzyszył nam, aż do mostu prowadzącego na szlak gdzie usiadł i obserwował jak idziemy, a gdy doszliśmy bezpiecznie do końca zawrócił. Paweł pomyślał "reinkarnacja Ramzesa!" (genialny pies z dzieciństwa – wyjaśnia redakcja). Ja pomyślałem – Szaleństwo numer 5

Po początkowych upałach pogoda dość szybko się zmieniła i musieliśmy zatrzymać się w wysokogórskim górskim "zajeździe" z powodu ulewy jaka przyszła z południa. Koło nas padł Japończyk, który zmęczony postanowił, że nie idzie do Ghorepani tylko zostaje w tym przypadkowym "zajeździe" na noc co chyba też ucieszyło jego przewodnika. Z Japończykiem w ogóle to też mieliśmy spotkanie chwile wcześniej na szlaku. Gdy zrobił miejsce Pawłowi, który go wyprzedzał, usłyszał "domo arigato godzaimashita" ("Dziękuję" po Japońsku przypomina redakcja). Ale zdziwiony ze ździwnienia był Japończyk...

Padać nie przestawało, ale Paweł postanowił iść. No to szedł w deszczu. Szedł, szedł, szedł i... doszedł do Gharapanie. A tam to już tylko kolacja, pisanie książki przy kominku i załapanie się na urodziny jednego z młodych podróżników.

Dzień 16
Ghorepani – Pokhara(820m n.m.p.)
Czas: ok 7 godzin

Poranek, a raczej noc to pobudka przed 5. Zakładanie ciepłych ubrań i godzinna wspinaczka w tłumie osób wybierających się do punktu widokowego w Poon Hill. Na szczucie byliśmy jakieś pół godziny przed wschodem gdy panowała jeszcze ciemność i tylko migotały czołówki turystów. Zajeliśmy centralne miejsce na murku, więc czekając Paweł machał sobie nogami i popijał gorącą czekoladę. Wschód słońca okazał się najpiękniejszym wschodem słońca jaki Paweł widział do tej pory. Długie i dobrze widoczne pasmo górskie znajdujące się z tuż przed nami i stopniowo rozświetlało się promieniami nowego dnia. Paweł delektował się widokiem i lekko się chyba zatracił, bo spędził tam z dwie godziny.

Tego dnia Pawła zejście można porównać tylko do Michael Schumacher z najlepszych lat w Formule 1. Paweł po powrocie do hotelu zamówił śniadanie, spokojnie i z uśmiechem na ustach po genialnym poranku je zjadł, poszedł spakować ostatnie rzeczy i ruszył. Ale ruszył z muzyką na uszach i z energią wewnętrzną jakiej nie miał nikt tego dnia. Praktycznie zbiegał mijając wszystkich po kolei. Zaskoczeni byli schodzący, zaskoczeni byli wchodzący, zaskoczeni byli restauratorzy(zaskoczony był nawet człowiek jeżozwierz - do odnalezienia na zdjęciach). Paweł nic sobie z tego nie robił tylko praktycznie biegł zeskakując, śpiewając, tańcząc, a nawet robiąc obroty 360 stopni z kamieni. Tego dnia nie wyprzedził go nikt. Startując z ostatniej pozycji szybko znalazł się na początku stawki. Nowi przewodnicy krzyczeli za nim z ciekawości: "Skąd jesteś?!", a Paweł z dumą odpowiadał: "z Polski". Myślę, że stałby się nieoficjalnym rekordzistą trasy gdyby nie... deszcz, który zatrzymał go w małej restauracji w nie dużej odległości przed końcem.

Gdy doszliśmy do wioski autobus do Pokhory już stał. Paweł kupił bilet wszedł do autobusu, a tam wszystkie miejsca zajęte! Niektóre to nawet podwójnie. Powoli robiło się ciasno nawet na podłodze. Dużo lokalsów, kilku turystów i wszystkie oczy zwrócone na Pawła, który w tym momencie zadał pytanie wskazując na miejsce na podłodze tuż przed osobą siedzącą już na niej: "Czy to miejsce jest wolne?" Czym rozśmieszył bez względu na narodowość cały autobus.



























































  

































































































































































































































  











































































































































































































 











































































































































































































































































































































































































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz