niedziela, 23 listopada 2014

Nepal: Around Annapurna 3

Dzień 4
Dharapani – Chame (2670m n.p.m.)
Czas: 5 godzin 50 minut

Tego dnia zdarzył się cud. Paweł chyba zahartowany ostatnimi dniami spisywał się wyjątkowo dobrze. Maszerował pełen energii i z wewnętrznym entuzjazmem. Myślę,że  to też dlatego, że zaczął stawiać sobie cele niczym wg metody Smart. Cele były ambitne, bo nie łatwe do realizacji, ale realne, bo do zrobienia. Musieliśmy dotrzeć do wioski przed zmrokiem, więc określone w czasie, ale przede wszystkim istotne, bo sukces każdego dnia dodawał nam wiary w siebie. Powiedziałem Pawłowi, żeby do CV dopisał sobie kurs "Metoda SMART w praktyce".

Dodatkowe rzeczy, które nam pomagały:
  • Japoński energetyk... czyli wycieczka Japońskich turystów.
    Jak to pomaga? Otóż moment mijania grupy 20 zmęczonych Japończyków z małymi plecakami i tragarzami oraz przewodnikiem dodaje tyle energii, że kilka następnych minut idziemy w uśmiechem na twarzy i obrazem w głowie min japońskich turystów. Polska!!!
  • Widzieć cel!... banał niczym z poradnika motywacyjnego, ale... niesamowicie prawdziwy! Obojętnie jak zmęczony Paweł by nie był i jak daleko nie byłby ostateczny cel. Gdy go widzi daje mu to plus 100 punktów do energii, siły i zapału. Automatycznie dostajemy kopa energetycznego i przykładowa ostatnia godzina mija wtedy już "na luzie" (oczywiście podkreślam, że na luzie jest w cudzysłowie). Natomiast nawet gdy koniec ma być za 15 minut, ale go nie widzimy lub wydaje nam się, że to ostatnie podejście, a zaraz za nim pojawia się kolejna góra i nie mamy pewności, że to ostatnie podejście to wtedy jest dramat. Albo jeszcze jak jesteśmy w trakcie wspinaczki i nie wiemy czy jesteśmy w połowie, czy w 80 czy w 20 procentach to jest dramat! Pojawiają się myśli po co to robimy?! Aha, no i nie raz robiliśmy sobie przerwę, bo nie wiedzieliśmy jak daleko jeszcze, a za 50 metrów był tea-shop z pięknym widokiem lub wodospad z wodą do ochłody.
  • Towarzystwo... od czasu do czasu spotykamy kogoś z kim chwile porozmawiamy i zauważyliśmy, że podróżowanie w grupie jest łatwiejsze. Wręcz jakoś magicznie zapomina się o zmęczeniu i zagłębia się swoje myśli w rozmowie, a wtedy w oka mgnieniu mija czas i mimo zmęczenia możemy przejść duży dystans.
Zawsze jak spotykamy tragarza to chcielibyśmy zaprosić wszystkie feministki świata, albo te chociaż z polski na chwilę do Nepalu...

Dzień 5
Chame – Lower Pisang (3200m n.p.m.)
Czas: 4 godziny 20 minut

Nie pisałem jeszcze o tym, ale jakoś drugiego dnia naszej podróży dotarła do nas informacja, która nas zelektryzowała. Informacja była na pierwszych stronach polskich gazet - w Nepalu zeszła lawina. Lawina, która zabiła 3 Polaków i 1 Nepalczyka, a 162 osoby uznawano za zaginione. Lawina zeszła dokładnie na szlaku którym szliśmy tylko w miejscu w którym mieliśmy być za kilka dni. Wszystko miało miejsce w pierwszym dniu naszej podróży. W tym dniu kiedy to tak mocno padało i noc spędziliśmy w Nadi Bazar w romantycznej atmosferze niczego nie świadomi. Wszystko spowodował huragan siejący spustoszenie w Indiach. Wydawało się, że będąc najbliżej wydarzeń będziemy mieć największą wiedzę, natomiast panował chaos informacyjny. Docierały do nas informacje o 20 ofiarach śmiertelnych, jak i o 150. Również rozstrzelone informacje były na temat ilości osób zaginionych. Każdy kto wiedział coś na ten temat mówił co innego. A wiele osób nie wiedziało kompletnie nic, tylko spokojnie szli sobie w stronę nieszczęścia. Z dala od działającej sieci komórkowej i WiFi Paweł był wielokrotnie pośrednikiem wiadomości z nowo poznanymi osobami. Przewodnicy mieli szczątkowe informacje i sami pytali schodzących z gór Nepalczyków o to co się stało. Pytali w swoim języku i mamy wrażenie, że przekazywali klientom informacje wg uznania. Każdego dnia dowiadywaliśmy się czegoś nowego. Oczywiście tutejsi Sharpowie pojechali standardem hasłem deklarujące że: "takiego załamania pogody nie widzieli od lat". Pawłowi jeszcze tylko do kompletu zabrakło, żeby ktoś powiedział: " A ja się pytam, gdzie w tym czasie byli rodzice?"...

My postanowiliśmy na razie iść najdalej jak się da i zadecydować co robimy dalej po rozmowach z lokalsami bliżej "terenów niebezpiecznych". Z drugiej strony nie chcieliśmy nawet myśleć, gdzie dziś byśmy byli, bo początkowy plan zakładał dotarcie do Nepalu, parę dni wcześniej, a co za tym idzie rozpoczęcie trekingu parę dni wcześniej... Tak jak wspomniałem lawina była tematem numer jeden w czasie poznawania nowych osób na trasie. Wszyscy, którzy wracali z góry i zdawali relację z tego co się dzieje. My w restauracji poznaliśmy przewodnika, który wracał z Manang, czyli punktu wypadowego w te najwyższe partie górski – takiej większej wioski gdzie jest lądowisko dla helikopterów, informacja turystyczna, a nawet płachta, projektor i możliwość uczestnictwa w seansach filmowych z darmowym popcornem i piwem Everest. No, ale wracając do rozmowy to poinformował on, że nepalski minister wylądował w Manang i... mówił mówił i mówił... a Paweł zamiast słuchać pogrążył się w myślach... "nie sądziłem że komuniści mają ministrów". A przewodnik mówił, mówił i mówił, a kiedy skończył nie wiedzieliśmy kompletnie co nam opowiedział, jedynie udało nam się jeszcze wychwycić, że minister "zamkną Pass na 10 dni!". Co oznaczało, że nie będziemy mogli przejść szlakiem. Nie będziemy mogli dostać się na drugą stronę. Nie będziemy mogli wejść na wysokość 5416 metrów. Nie ukończymy trekingu "Around Annapurna". No i oczywiście będziemy musieli wrócić tą samą trasą. Byliśmy bardzo zawiedzeni, bo informacje to oznaczały, że Paweł nie zasłuży na czapkę jaką miał na głowie, że ciepła kurtka była kupiona na marne, no i przede wszystkim, że fantastyczny treking, niesamowite widoki i przygoda, która najprawdopodobniej już się nie powtórzy odejdą bezpowrotnie. Paweł czuł się bardzo zawiedziony, ale wtedy też zajrzał do telefonu i przeczytał ostatniego sms-a, którego otrzymał przed utratą zasięgu i który był jak kubeł zimnej wody przywracający radość z podróży. Był tam cytat: "Szczęściem jest mieć cel na krańcu drogi, lecz w obliczu jej końca – to droga ma znaczenie, nie cel".








Postanowiliśmy iść do Manang do którego droga nie była zamknięta i jak mówiono jest bezpieczna. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w tym czasie w Manang panowała panika...

Na razie Paweł stawał się ekspertem negocjacji cen noclegu (może to Indie go tak zahartowały?). Po dotarciu do wioski znajdował hotel, który mu się spodoba i go powoli mijał, aż właściciel nie zawołał Pawła. W tym momencie się zatrzymywał i ostentacyjnie ogląda hotel po czym z niepewnym i wolnym krokiem wchodził do środka rozglądając się. Nie pytając o cenę pytał czy może zobaczyć pokój. W związku z tym zabierano go do pokoju z fajnym widokiem, lub jeśli to możliwe to do najlepszego z wolnych. Paweł wchodził do pokoju dotykał łóżka, sprawdzał elektryczność no i pytał: "Do You heve R e a l l y Hot Shower?" Po odpowiedzi twierdzącej pytał oznajmująco: "Ok, jeśli zjem kolację (którą i tak by tu zjadł) i zjem śniadanie (które i tak by tu zjadł) to czy nocleg jest za darmo? Wtedy zazwyczaj właściciele kręcą głową tak jak by kładli prawe ucho na prawym ramieniu i lewe ucho na lewym ramieniu co w południowych Indiach i Nepalu dla wielu osób jest sygnałem aprobaty i dodawali "ale nie mówi nikomu". 



Manang dostaliśmy nawet pokój z... prywatną łazienką!

oraz filmem roku 2070...

Wieczoru mijały nam na spacerach po wiosce, rozmowach na najróżniejsze tematy z nowo poznanymi osobami przy komuniku, świecach i gorącej herbacie, a wszystko przyprawione dużą dawką śmiechu. Wieczorami Paweł siadał też do swojej książki. Książki, zboczonej, wulgarnej i... cholernie prawdziwej. A kiedy ja już smacznie spałem Paweł zasypiał z książką "Mistrz i Małgorzata" na uszach.







Jeśli chodzi o pisanie książki to Pawła przyłapał na tym Amerykanin, ten od leku na "chorobę wysokościową". Od tego czasu nazywał Pawła "Pisarzem". Była to jedna z wielu "ksywek" jakie Paweł otrzymał podczas trekingu. Francuska rodzina nazywała go Jean Paul i się żegnała na jego widok. Pewien tragarz zawsze jak widział Pawła to krzyczał: "Hello Annapurna!" z racji czapki jaką Paweł miał na głowie. Przewodnicy mówili "Strong men". Rząd nepalski nazywał Pawła "Trekingowcem". A a polskie gazety informujące o lawinie nazywały osoby przebywające na pasie "Himalaistami". Jak ja go pytałem kim jest odpowiadał że "gościem, który tylko chciałby ulepić bałwana ze śniegu z ośmiotysięcznika". Jak pytałem skąd weźmie marchewkę to jakoś tak dziwnie złowieszczo na mnie patrzył.

Dzień 6
Lower Pisang – Manang (2540m n.p.m.)
Czas: ok 4 godzin

Ostatnia noc była najzimniejsza z dotychczasowych. Paweł spał w śpiworze z "komfortem" do -10 stopni, ale śpiwór okazał się ewidentnie podróbką. Całe szczęście był to jedyny nie udany zakup. Z pozostałych rzeczy byliśmy tak zadowoleni, że postanowiliśmy je wysłać do polski po powrocie. Zwłaszcza jeśli przez lawinę i zamknięcie szlaku nie użyjemy np. kurtki zimowej. No, ale wracając do spania tej nocy to Paweł spał w śpiworze, pod 2 grubymi kocami z wełny z Yaka i w kalesonach. Ja się prawie wypisałem ze śmiechu jak założył kalesony, bo wyglądał jak baletnica, tylko, że baletnica z jajami...

Dzień 7
Aklimatyzacja Manang (2540m n.p.m.)

Manang to epicentrum rozmów "Co dalej robić?!"j. Uczestnicy spektaklu to:
Paweł i jego wierny długopis, francuska rodzina czyli pielengniarka, fotograf i dwója dzieci, wielki jak drwal Holender z dziewczyną i chyba jeszcze większy Nowozelandczyk z żoną, 2 hiszpanki ze swoją świtą, 3 uśmiechniętych młodych Francuzów nazywanych przez Pawła: Batistuta, Tim Sylvia, Matju, bo nie był w stanie zapamiętać ich prawdziwych imion, a jak za każdym razem na ich widok tak krzyczał to strasznie się cieszyli, urocza Argentynka podróżująca po świecie, Niemka z nieschodzącym z twarzy uśmiechem jak by "jej się kwas zawiesił", grupa Białorusinów poznana jeszcze w autobusie pierwszego dnia. A więc wiele osób, które poznaliśmy od początku podróży. Dużo osób zrezygnowało wcześniej jak choćby poznany pierwszego dnia Polak.
Część przewodników mówiła "Iść!", część mówią "Wracać!". Hotelarze mówili: "Zostać!" w Manang. Rząd nepalski mówił: "Trasa zamknięta!". Wszyscy próbowali się czegoś dowiedzieć, a pośrednikiem był Paweł. Jakoś tak wyszło, że znał wszystkich, a wszyscy znali jego. Może dlatego, że podróżował samemu i ciągle poznawał kogoś. Może dlatego, że wyróżniał się tym, że nie miał świty. Więc wyglądało to tak: gdy na ulicy spotkał dwie Hiszpanki to przekazywał informacje od Francuzów. Gdy gadał się z Nowozelandczykiem to zaraz na obiedzie naradzał się z rodziną Francuską. Paweł wiedział wszystko, kto gdzie idzie, kiedy wraca, co zdecydował, kiedy ma samolot do kraju i dlaczego tak mu śpieszno. Normalnie niczym kierujący ruchem w Manang. Gdyby odbyły się wyboru na burmistrza miasta miałby wielkie szanse na zwycięstwo.



W tym dniu zgodnie z zasadami chodzenia po wysokich górach postanowiliśmy wybrać się na spacer aklimatyzacyjny. Z kilku ciekawych możliwości zdecydowaliśmy się po prostu pójść trasą naszego szlaku. Paweł chciał w ten sposób sprawdzić ilość śniegu na trasie oraz sprawdzić potencjalne zagrożenie lawinowe. Mówiono także, że popołudniami trzeba uważać na spadające kamienie. Ja tylko się zastanawiałem jak Paweł to zrobi i po czym pozna nie mając żadnego doświadczenia w ocenie "połaci śniegu na zboczu górskim". Już widziałem jak będzie ślini palec i podnosił je do góry rozglądając się czy będzie przyglądał się górom niczym Kieślowski prostując ręce i robiąc prostokąt palcami.
Postanowiliśmy wejść 500 metrów w górę i dojść miej więcej na do połowy drogi na wysokość 4000 m n.p.m. co sprawiłoby, że nawet jak nie dojdziemy dalej to przebijemy wysokość 4000m n.p.m.. Tego dnia tym kierunku nie wiele osób podróżowało. Generalnie nie wiele osób podróżowało. Wiele z Manang postanowiło wrócić, a ci co pozostali wybrali inne kierunki w okolicy. Spacer, a zwłaszcza jego początek nie był najłatwiejszy, bo od razu po wyjściu z wioski rozpoczęło się podejście do kolejnej wioski. Było to wymagające mimo, że plecak został w hotelu. Później to już tylko powolny spacer pokrytym sporą ilością śniegu zboczem góry, przerwa w restauracji z nieprawdopodobnym widokiem na pasmo górskie i powrót na szlak. W pewnym momencie znaleźliśmy się wysoko i daleko od jakichkolwiek skupisk ludzkich, w pobliżu nie było nikogo. Nie było słychać rzeki, falujących drzew, ptaków, a wiatr jakby stanął w miejscu. W sumie można powiedzieć, że czas stanął w miejscu, więc i my stanęliśmy (w miejscu oczywiście ;) ) i spędziliśmy tak 10 minut delektując się tą chwilą. Cisza jakiej nie da się opisać, o jakiej można wyczytać w relacjach Himalaistów. Cisza ta towarzyszyła nam podczas tego samotnego spaceru, ale 3 razy została przerwana odgłosem wybuchu. Za pierwszym razem Paweł wyjątkowo zamyślony nie zwrócił na to uwagi. Za drugim razem zatrzymał się i rozejrzał, ale nic nie zobaczył i nurtowało go co to było. Ja natomiast jaja sobie z niego robiłem i wkręcałem go, że to Yeti. Aż w końcu za 3 razem już mi do śmiechu nie było, bo po odgłosie wybuchu popatrzyliśmy na drugą stroną, a tam... schodziła lawina! Okazało się, że ta wręcz nienaturalna nieziemska cisza była przerywana schodzącymi z drugiej strony lawinami! Nie dodawało to nam pewności przed jutrem.





Postanowiliśmy wrócić do Manang na godzinę 15 i wybrać się na darmowe lekcje na temat choroby wysokościowej. Wiedzieliśmy, że zaczyna się pojawiać, od wysokości 2500 m n.p.m. (u niektórych nawet od 1500m n.p.m.). Zajęcia prowadził angielski lekarz, który spędzał w Manang 3 miesiące w roku i w formie wolontariatu udzielał lekcji. Na początku zaznaczył, że grupa dzisiejsza jest niewielka i że standardowo jest około 50 osób, a nie 12. Mówił, że jest to wynik popłochu jaki panuje obecnie w okolicy, a wszyscy którzy tu byli to na jeepach, koniach lub pieszo uciekli 4 dni temu. Opowiedział też że nie ma żadnej "akcji ratunkowej". Przypomniał, że jesteśmy w kraju, który jest w grupie najbiedniejszych krajów na świecie. Że jedynie wysłano tam wojsko, aby pozbierało ciała i  przestano wydawać w Kathmandu nowe zezwolenia na treking - oto cała "akcja ratunkowa". Po ponad programowym wstępie opowiadał jak rozpoznawać objawy choroby wysokościowej, badał kto na sali ma już objawy: specyficzne bóle głowy, problemy z snem, brak apetytu. Żona wielkiego Nowozelandczyka doniosła, że ostatniej nocy on miał problemy ze snem i wpadał w bezdech. Szybko nawiązał wspólny język z lekarzem, bo okazało się, że oboje próbowali zdobyć Kilimandżaro i obu się nie udało, a lekarzowi to nawet dwa razy się nie udało. Skwitowali to stwierdzeniem: "pieprzone Kilimandżaro". Było coś uroczego w tym jak Nowozelandzki "Drwal" przyznawał się do tego. Godzinna lekcja mówiła też o tym na co zwracać uwagę i jak się zachowywać. Była nauką, żeby obserwować siebie, ale i spotykane osoby. Lekcją, żeby pamiętać o przewodnikach, a zwłaszcza tragarzach, którzy często nie urodzili się w wysokich górach i nie byli to zahartowani w bojach Nepalczycy, tylko niezamożni mieszkańcy, którzy postanowili zarobić tak kilka dolarów. Rzeczywiście podczas naszej drogi wielokrotnie widzieliśmy w niższych partiach tragarzy w "japonkach", a w miejscach gdzie leżał śnieg w piłkarskich "korka" z 4 paskami i reklamówką w skarpecie... Na koniec za datek wielkości 100 rupii na rzecz fundacji można było zmierzyć sobie ciśnienie - Pawła było w normie. 







Po zjedzeniu Burgera z Yaka (na 3 podejścia tylko powyższy był smaczny) wybraliśmy się na wieczorny spacer po Manang. W trakcie którego przyciągnęły naszą uwagę świeże wypieki niczym z renomowanej kawiarni. Na wystawie były Muffiny i kuszące ciastka. Paweł zawahał się, zakołysał i podążając za intuicją wszedł do środka, a w środku pierwsze słowa jakie usłyszał to słowa po Polsku! W kawiarni siedzieli Polacy, którzy bardzo szybko zaprosili Pawła w swoje szeregi. Okazało się, że były to 3 gruby 2/3 osobowe, które poznały się na trasie i postanowiły razem podróżować. Chwilę później już nie w kawiarni, ale w hotelowej restauracji przy kominku wszyscy siedzieli i świętowali urodziny jednego z uczestników. Paweł jako nowa osoba w towarzystwie wraz swoją opowieścią o podróży i słowami uznania w związku z samotną wyprawą bez doświadczenia czuł się jakby to były jego urodziny, a wieczór skończył się tak, że Paweł otrzymał w prezencie: raki na buty, osłonę do kolan przed śniegiem do założenia na spodnie oraz tabletki przeciw chorobie wysokościowej "na wszelki wypadek". Ważne też były opowieść jak wyglądało Manang 4 dni temu. Że ilość śniegu tu była ogromna, że ludzie panikowali i uciekali stąd. Rzeczywiście pamiętaliśmy, że już na dole nam mówiono, że Manang jest puste, bo wszyscy uciekli. Trochę to też wyjaśniało dlaczego tak ochoczo Nepalczycy podbiegali do okien i patrzyli na lecące helikoptery i że to nie były standardowe sceny dla nich. Pamiętamy też Chińczyka, zjeżdżającego jako pasażer na motorze z wielkim plecakiem i reklamówką w ręku w czasie gdy my wchodziliśmy do góry w miejscu gdzie motor na pewno na co dzień nie jeździ. Dowiedzieliśmy się, też jak wygląda trasa do Thorung Phedi czyli miejsca gdzie wyrusza się zdobywać Pass, o tym jakie panują tam warunki, że masa ludzi tam ugrzęzła, że jeden człowiek oślepł, że znaleźli martwego mnicha, że oni doszli tam i wrócił, ale ludzie tam siedzą i są tak przestraszeni możliwością zejścia kolejnej lawiny (podobno niesłusznie). Dowiedzieliśmy się, też że oni też musieli ostatecznie zatrudnić tragarza za 90 dolarów dla jednej z dziewczyn, żeby szybko ją sprowadził do Manang, bo tak źle się czuła. Zanim jednak do tego doszło oznajmili, że doszli na szczyt Passu. Jak to zrobili? Powiedzieli "Paweł Pass jest "zamknięty", ale tu nie masz szlabanu, tu niema nikogo kto to pilnuje... tu jest Nepal". Więc w hotelu powiedzieli, że idą zrobić zdjęcie i mówili, że tak szli od szczytu do szczytu, a Paweł pomyślał, że to nie pierwszy raz jak Polacy wykiwali komunistów...























































































































































































































































































































































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz