poniedziałek, 29 grudnia 2014

Indonezja: Lombok, Gili Trawangan, Bali



Ten wpis miał mieć tylko część pierwszą...




Część pierwsza

Paweł tak jak do, to i z Kathmandu dostał miejsce przy oknie w samolocie. Lot był jednak o godzinie 21 więc z podziwiania widoków nici, a Paweł bez krępacji wrzucił zatyczki do uszu, maskę na oczy i wyśmienicie przespał cały lot.
Lotnisko przesiadkowe w Kuala Lumpur zrobiło na nas wrażenie. Sale kinowe z repertuarem do wyboru od UFC po Hobbita. Ogromna przestrzeń z restauracjami, kawiarniami, a w centralnym miejscu polski akcent - wódka Belveder. 4 godziny minęły nam na zgrywaniu zdjęć w ramach bezpłatnego Internetu o prędkości światła oraz jedzeniu i oglądaniu UFC.





















Lot na wyspę Lombok minął sprawnie. Paweł dostał miejsce... przy oknie i podekscytowanie sięgało zenitu. Odliczaliśmy sekundy do powitania Indonezji. Indonezji o której tak wiele słyszeliśmy. Paweł ma taką zasadę, że pyta każdego podróżnika z dużym doświadczeniem o najlepszy  w jego ocenie kraj. Indonezja była jednym z czterech krajów, które najczęściej się pojawiały w odpowiedziach.














Na lotnisku tradycyjnie byliśmy jednymi z ostatnich po wizę. A po odebraniu bagaży należało wypełnić jeszcze kwity "celne" i przejść przez bramki. Na lotnisku już nie było turystów, a za bramkami stało jedynie 3 celników. Po przejściu przez bramki jeden z celników poprosił Pawła, żeby stanął z nim wraz z bagażem z boku sali. Po chwili pojawiło się 3 kolejnych i dość profesjonalnie, otoczyli Pawła zadając pytanie: "Czy mogę zajrzeć do plecaka?". Choć w sumie nie wiem czy na końcu tego cytatu powinien być znak zapytania.

W czasie gdy bardzo delikatnie jeden przeszukiwał plecak najstarszy rangą wraz z przeszywającym spojrzeniem rozpoczął spokojną rozmowę z Pawłem.

- Skąd lecisz? - zadał pytanie celnik bez wyrazu
- z Kathmandu
- ale miałeś międzylądowanie w Kuala Lumpur?
- no tak, oczywiście - odpowiedział Paweł mimo, że to wydawało się oczywiste, bo w ciągu ostatnich minut nasz samolot był jedynym jaki przyleciał.
- czy kupowałeś coś w Nepalu?
- taaaak, robiłem tam trekking, kupiłem tą kurtkę oraz spodnie i...
- tąąąąą? Mogę zobaczyć?
- śmiało
- ile za nią zapłaciłeś?
- 1500 rupii.
- co robiłeś w Nepalu?
- tak jak mówiłem zrobiłem trekking dookoła Anna...
- coś jeszcze kupiłeś w Kathmandu?
- yyyyy, no np. te cukierki
Jeszcze Paweł nie zdążył skończyć zdania, a celnik już otwierał cukierka. Zorientował się dopiero jak w kładł do ust i zapytał:
- mogęęęę - pytał gdy już mielił cukierka w ustach
- jasne – odpowiedział Paweł i spróbował poczęstować pozostałych, ale odmówili. Dwóch z nich wciąż przyglądało się Pawłowi, a ostatni nieśmiało przeglądał torbę.
- ile masz lat? - kontynuował
- 30
- gdzie pracujesz?
- rzuciłem pracę
- gdzie opracowałeś?
- w banku
- możesz to jakoś udowodnić
- yyyyyy, mogę pokazać kartę kredytową tego banku? - co wydawało Pawłowi się idiotycznym pomysłem, ale
- pokaż - się zgodzili
A Paweł wręczył kartę i celnik obejrzał z dwóch stron mrużąc oczy
- co robiłeś w Nepalu?
- tak jak mówiłem byłem na trekkingu
- ile masz lat
- 30
- to co w tym Nepalu robiłeś
- yyyyyyyy
- kupiłeś tam coś jeszcze
- yyyyyyyy
- ile masz lat?
- 30? Czy coś się stało?
- Nie, spokojnie - powiedział z uśmiechem Judasza. Po czym dodał
- Czy masz ze sobą jakieś narkotyki?
- Nie - no i w tym momencie Paweł zaczął żałować, że nie zabezpieczyłem plecaka folią na czas podróży. Już widział te niesłuszne lata w więzieniu, jedzenie z blaszanych misek, świat za krat i... jeszcze kilka gorszych obrazów.
Paweł plecak sprawdził najdokładniej jak się da przed wylotem. Czytał o podrzucaniu rzeczy do plecaków, a dodatkowo miał lekkie nieporozumienie w hotelu z obsługą i wolał sprawdzić plecak przed lotem, bojąc się głupiego "żartu". Otwierał wszystko, włącznie z wyciąganiem śpiwora i sprawdzaniem czy nic w nim nie ma. Jednak nie zabezpieczył folią spożywczą plecaka co mogło uchronić przed, podobno zdążającymi się, kradzieżami oraz dorzuceniem czegoś.
- Czy możemy zeskanować Twoje ręce?
- yyyyyyyy, oczywiście.
No i pojawił się z za pleców nowy celnik z skanerem niczym wielki korektor i przejechał skanerem po każdym palcu Pawła po czym zniknął w pokoju.
Rozmowa trwała dalej:
- gdzie pracowałeś w Polsce?
- w banku
- jak długo?
- 9 lat
- czysty! – padł okrzyk z pokoju.
- Ok – powiedział inspektor i rzucił jakąś komendę po Indonezyjsku do drugiego, który automatycznie zaczął chować rzeczy do plecaka.

Dalej rozmowa przebiegła najprzyjemniej jak się da o Pawła podróży, o Indonezji, rekomendowanej knajpie w centrum miasta i o Sanggigi czyli miejscowości do której z Pawłem jechaliśmy. Celnicy pomogli mu dostarczając szczegółowych informacji jak znaleźć "public bus" i nie płacić za taksówkę. Dzięki temu kolejny raz udało nam się w łatwy i przyjemny sposób przemieścić się komunikacją miejską zaoszczędzając pieniądze i ciesząc się obecnością lokalsów.







Hotel, do którego trafiliśmy, prowadzony był przez Francuza oraz Indonezyjkę i skupiał podróżników jak Paweł. Dzięki temu poznaliśmy Szwajcarkę i Niemkę, z którymi postanowiliśmy następnego dnia wybrać się na skuterach zobaczyć wodospady.






Ale zanim to miało nastąpić wybraliśmy się coś zjeść i w pierwszej restauracji w centrum Sanggigi Paweł zjadł najlepszego kurczaka w swoim życiu. Po takiej kolacji postanowił wybrać się podziwiać plaże wraz z lokalnym radlerkiem. Dzięki temu spacerowi udało nam się trafić na lokalne plażowe boisko gdzie po trudnościach w porozumieniu, bo nawet z imieniem był problem i Paweł został ochrzczony "Cincau" czyli tak samo jak napój, który pił,  Paweł szybko i z nadzieją został zaproszony do gry w piłkę, a że jest to jedna z rzeczy, których nie odmawia to chwile później przy zachodzącym słońcu na plaży w Indonezji latał po boisku. Oj, niesamowicie szczęśliwy był Paweł...


























Następnego dnia zgodnie z planem ruszyliśmy z koleżankami z Europy w podróż po wyspie Lombok. Dziewczyny wypożyczyły jeden skuter, więc zwiedzanie z nimi przebiegało... wolno. Poza tym prowadziła Niemka, co sprawiło, że pomyliła drogę i pojechaliśmy wybrzeżem, a nie pagórkami z których miał rozciągać się przepiękny widok. Poza tym jak to niemiecki kierowca "wyższa kultura kierowania". Jechała powoli i nawet jak mijała dziurę w drodze to włączała kierunkowskaz. Paweł był lekko sfrustrowany, bo lubi przykręcić mocniej pokrętło, ale tym razem mógł dzięki temu podziwiać widoki. A było co podziwiać. Jechaliśmy godzinę wybrzeżem w piękną poranną pogodę z bezchmurnym niebem, lazurową wodą i z jednej strony mając bezkresny ocean a z drugiej pagórki prowadzące do wulkanu. Wszystko to pokryte niezliczoną ilością palm kokosowych. Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie po godzinie na "najładniejszej plaży na Lomboku" jak nam powiedziano. Biały piasek, turkusowa woda u brzegu i dziewicza plaża bez żywej duszy. Paweł mógłbym tam siedzieć cały dzień, ale Niemka narzekała na "żyjątka w wodzie, które gryzą" i "w nocy ma czerwone krostki, które ją swędzą"... Dodatkowo dziewczyny zaczęły się zastanawiać czy zdążymy dojechać do wodospadów, bo może będzie padać. Postanowiliśmy jednak podjechać kawałek i sprawdzić czy damy radę dojechać, choć Niemka już w hotelu narzekała, że 3 godziny w jedną stronę  i "nie damy rady". W międzyczasie Niemka się zmęczyła i Szwajcarka przesiadła się do Pawła. Niemka jadąc za Pawłem... zgubiła się gdy Paweł zjechał do bankomatu i szukaliśmy jej 20 minut. W związku z tym stwierdziliśmy, że coś zjemy w lokalnej knajpie. Paweł wziął rybę, Szwajcarka kurczaka, a Niemka stwierdziła, że może być nie świeże mięso i jadła suchy ryż popijając wodą. Gdy przyszło do decyzji po stracie masy czasu na drodze, poszukiwaniu Niemki i opieszałości kompanów postanowiliśmy się rozdzielić. Paweł i ja jechaliśmy na wodospady, a dziewczyny postanowiły wrócić.






















Informacje o długości jaka dzieliła wodospady od miejsca gdzie się znajdowaliśmy mieszały się od 1,5 do 2,5 godziny. Niewiele też osób potrafiło, oszacować o której zachodzi słońce. Informacje miały rozbieżność kolejnych 2 godzin co sprawiało, że Paweł nie mógł oszacować ile ma czasu. No i jednym z głównych powodów dla którego dziewczyny się nie zdecydowały jechać było to że popołudniami pada, a Niemka "nie chce jechać w deszczu". Więc oprócz spojrzeń na zegarek doszły do tego spojrzenia w niebo, które wyglądało na burzowe. Paweł postanowił podjechać godzinę i zobaczyć w jakim będzie miejscu i dalej zdecydować. Ponadto wiedział że następnego dnia ucieka z Lomboku i jest to jedna okazja aby zobaczyć wyspę.
No i jechał i jechał, co chwile zatrzymując się i pytając jak daleko do wodospadów, bo droga była na razie była prosta. Cała czas padały rozbieżne informacja, ale zbliżał się. No i tak jechał, jechał i jechał. Będąc całkiem blisko Paweł stwierdził że... zawraca. Zawraca, bo jeszcze daleka droga, a jak dodać do tego jeszcze czas na miejscu to nie wróci przed nocą. Po czym po kilku kilometrach stwierdził że... za daleko zajechał żeby teraz się cofnąć i znowu zawrócił (podobno w tym samym momencie  na drugim końcu świata Cialdini się uśmiechnął). No i jechał, jechał i jechał, aż w końcu odbił z głównej drogi przy wybrzeżu i jechał w stronę miejscowości przy wodospadach. Teraz co chwile się zatrzymywał, i pytał napotkane osoby jak dojechać. W pewnym momencie kierowca lokalnego skutera powiedział, że jedzie w tamtym kierunku i z dużą prędkością nas poprowadził. Po 15 minutach staliśmy już na parkingu strzeżonym dla skuterów i płacąc za postój pytaliśmy o drogę do wodospadów.







Dalej kasa biletowa, i propozycja zatrudnienia lokalnego przewodnika który poprowadzi nas do drugiego mniej oficjalnego wodospadu za jedynie 20000 rupii. Właściciel hotelu wspomniał że będzie taka sytuacja i rozrysował nam mapę która miała pomóc w tej "prostej" drodze jak powiedział. Dotarcie do pierwszego to pestka – należy zejść jedynie po schodach z kasy biletowej. Natomiast dotarcie do drugiego, do którego nikt(!) z zwiedzających się nie wybierał to odbicie na lekko wydeptaną ścieżkę, przejście średnio bezpiecznym mostem, odgonienie kilku agresywnych małp i... koniec drogi. Koniec drogi mimo, że wg. mapy wszystko się zgadzało tylko droga miała się nie kończyć. A w tym przypadku pojawiła się rzeka. Paweł postanowił iść w miarę rwącą rzeką co chwila wdrapując się na wysokie kamienie i schodząc z nich. Walcząc żeby nie upaść na śliskich kamieniach pod wodą. Szedł, ale woda się nie kończyła, a tego stanu rzeczy nie było na mapie i bo coraz bardziej zanurzał się w wodzie, a w plecaku komórka, aparat, paszport, karty, pieniądze, laptop... więc Paweł cofnął się.  Wracając spotkał lokalnego przewodnika z grupą turystów z Japonii, którzy nie mieli oporów zapłacić. Na pytanie jak się podobał wodospad, Paweł stwierdził, że nie znalazł, wiec ten powiedział, że trzeba iść prosto dodając: "ale trzeba iść wodą, wiesz?" Więc Paweł szedł jeszcze raz tą wodą, jeszcze raz wdrapywał się po kamieniach, jeszcze raz walczył, żeby z całym plecakiem się nie wywalić. Szedł wolno, ale mimo wszystko zostawił gdzieś za sobą wycieczkę, bo trochę nam się spieszyło. Woda stawała się coraz głębsza, a prąd coraz mocniejszy. Ale Paweł cały czas powtarzał "tak daleko zajechałem i zaszedłem - nie odpuszczam!". No i nie odpuścił, ale z racji ze nie było widać już na co stawia stopy w pewnym momencie poślizgnął się i wylądował w wodzie. Teraz to już szedł miną wkurzoną i włosami jak mokrymi kundel, a wodą kapiącą z brody. Nie przejmował się dokumentami i elektronika z plecaka. Z wściekłą mina przedzierał się do wodospadu. Kiedy w końcu było widać wodospad i pojawiło się miejsce na brzegu w momencie postawienia pierwszego kroku z lasu wyszedł przewodnik i zapytał " czemu szedłeś woda?".
"Bo mi tak powiedziałeś?" - odparł ze wściekłym spojrzeniem Paweł
No co przewodnik z uśmiechem na ustach: "no ale trzeba było iść kawałek, a później tam z boku było wejście na ścieżkę..."

Przy wodospadach czas spędziliśmy, na tyle ile się da przy bryzie lecącej z spadającej wody, na suszeniu rzeczy. Aparat działał, wiec kilka zdjęć i do hotelu...









Część druga.

Z racji, że w głąb lądu dojechaliśmy pędząc za motorem Indonezyjczyka Paweł nie pamiętał dokładnie jak wrócić do drogi wzdłuż brzegu. Zjeżdżając więc z góry zatrzymywaliśmy się co chwilę i pytaliśmy osoby przy drodze "którędy do Sanggigi?", więc ta część jest nudna, bo wyglądała tak: 8 minut jazdy, zatrzymanie się i pytanie "którędy do Sanggigi?", 8 minut jazdy, zatrzymanie się i pytanie "którędy do Sanggigi?" itd. Gdy w końcu dojechaliśmy do głównej drogi pozostało się trzymać drogi wzdłuż morza dzięki czemu po bliżej nieokreślonym czasie dojedziemy do Sanggigi. Jadąc tak chwile na naszej drodze stanęła ciężarówka, więc Paweł przyspieszył, wyprzedził ciężarówkę, a  gdy wracał na swój pas będąc na środku drogi droga zrobiła się falista z dziurami wypełnionymi piachem. Chwile trwała walka nad utrzymaniem motoru. Paweł machał kierownicą w prawo i w lewo próbując się nie przewrócić, ale sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Mimo, że wszystko to trwało chwile to pamiętamy klatkę po klatce. Pamiętamy uderzenie głową o asfalt. I wiemy, że nie wyobrażamy sobie co by było gdyby Paweł nie miał kasku. Pamiętamy, że Paweł bardzo szybko wstał i stając z boku ulicy zginał rytmiczne niczym tancerz hip-hop na przemian ręce i nogi sprawdzając czy nic nie złamane. Pamiętamy, pierwsze myśli: "spoko, nie jest zle, lekkie obtarcia... nic nie złamane... dramatu nie ma". Pamiętamy, że ja popatrzyliśmy na motor to ten leżał już z boku drogi wraz z plecakiem, który wypadł z schowka w fotelu, który się otworzył oraz z kaskiem, który musiał spaść albo Paweł ściągnął i rzucił. Pamiętamy też, że nie wiadomo skąd pojawiło się około 15 młodych Indonezyjczyków, którzy stali przy motorze i przyglądali się Pawłowi. Pierwsze dziwną rzeczą było to, że nie stali oni rozproszeni tylko ustawili się jak do zdjęcia po komunii. Drogą było to, że wszyscy patrzyli na Pawła kolano. Paweł podszedł do motoru i wiecie o co spytał? Spytał: "którędy do Sanggigi?". Nikt jednak się nie odzywał, tylko wszyscy z otwartymi ustami patrzyli na Pawła kolano. Nagle jeden z nich nie spuszczając wzroku z kolana wystawił palec, wskazał na kolano i spytał: "dude this is Your bone?".
Chwile wcześniej rzeczywiście Paweł przyglądał się kolanu i myślał sobie "hmmm, nie wiedziałem, że pod spodem skóra jest taka biała...". Pytanie Indonezyjczyka sprawiło, że zrozumieliśmy, że woda utleniona nie wystarczy i że trzeba odwiedzić szpital. Paweł teraz już lekko zmienił treść swojego pytanie. Teraz zapytał "czy w Sanggigi jest szpital?". Niestety panowała cisza, a wszyscy nadal patrzyli tylko na Pawła kolano. Paweł zaczął kierować pytania indywidualnie do osób stających przed nim, ale nie reagowali. Nagle przypomniał mu się młody Indonezyjczyk od pytania o kość, wiec skierował pytanie wprost do niego. Ten zatroskany powiedział:
- jest, ale lepiej jak pojedziesz tu bliżej
- nie, nie, wole do Sanggigi, jest tam szpital? - upierał się Paweł
- tu za 3 minuty jest szpital, zawiozę Cię tam - mówił dalej
- ok, tylko jedź wolno
- dobrze znam drogę

Chwile później Paweł jechał jako pasażer Indonezyjczyka, który wiózł nas do szpitala nie przestając zerkać co chwile na kolano, które zgięte dawało okazję do przyjrzenia się anatomii ciała.

Szpital wyglądał nie najgorzej, choć wielkością był trochę większy od sklepu Żabka. Przywitała nas pielęgniarka i pielęgniarz, którzy nie byli mocno zszokowani Pawła stanem co dawało nadzieję, że nie jest to przypadek który przerasta ich doświadczenie. Po chwili pojawił się jeszcze jeden młody Indonezyjczyk i zaczął podpytywać Pawła o wypadek, a Paweł chciał go poprosić, żeby zawołał tatę, ale on chwilę później przedstawił się jako lekarz. Szybko poinformował Pawła, że trzeba będzie szyć w co nadal Paweł nie mógł uwierzyć, bo liczył, że plastry wystarczą. Niestety anestezjolog nie dojechał, bo każde przebicie przez skórę Paweł czuł wyjątkowo dobrze. Widok krawca który przebija się przez skórę by wyciągnąć nić wysoko nad głowę i przebić ja jeszcze raz i jeszcze raz i tak osiem razy był dość pamiętnym. Dodatkowo perspektywa, że znajdujemy się daleko od domu, a nawet daleko od hotelu. Myśli co teraz, jak teraz, gdzie teraz i jak długo teraz towarzyszyły Pawłowi, aż do pojawienia się młodego Indonezyjczyka, który wkroczył dumnie i położył się na łóżku koło Pawła. Oświadczył, że tez miał wypadek na skuterze, pokazał lekko zdarta skórę na nodze i ręce i oświadczył, że przyjechał je przemyć. Śmiał się w najlepsze, pełen humoru leżał i gadał z Pawłem jednak przyszło mu poczekać chwilę, bo zaraz za nim do budynku weszła cała rodzina z kobietą u której rozpoczął się poród. Kobieta szła o własnych siłach, a cztery dorosłe osoby szły znudzone za nią jakieś dwa kroki z rękami w kieszeni. Paweł pomyślał, że tylko im słonecznika brakuje. Jakieś 30 sekund po nich i po dzieciach, które szły za nimi do budynku weszła 4 letnia dziewczynka o której chyba wszyscy zapomnieli.
Sytuacja ta oznaczała, że kończył szyć Pawła pielęgniarz, a pielęgniarka rozpoczęła przemywać rany tryskającego humorem Indonezyjczyka obok. Tryskał humorem do pierwszego dotknięcia gazą, bo w tym momencie zaczął wydzierać się głośniej niż w sali obok rodząca kobieta oraz zaczął... płakać! Zszokowana pielęgniarka cofnęła rękę i podjechał jeszcze z 4 próby przemycia lekkich zadrapań, ale Indonezyjczyk po jednej z nich zeskoczył z łózka i... uciekł ze szpitala.
W sali obok poród się przedłużał, więc wrócił do Pawła doktor. Poinstruował pielęgniarza, żeby dokładniej przemył rany, porządnie założył opatrunki. Porozmawiał z Pawłem o uczuleniach i sprawdził to robiąc lekki zastrzyk w rękę, a gdy po 15 minutach okazało się, że nie jest Paweł uczulony. To zapowiedział Pawłowi, że otrzyma jeszcze bolesny zastrzyk w tyłek, ale po szyciu "na żywca" zastrzyk i sekundy po nim był łaskotkami. Odporność Pawła wzbudziła uznanie na sali i pojawiło się lekkie rozluźnienie oraz rozmowy o mnie oraz wspólne fotografie. Gdy przyszło Pawłowi wstać i odebrać leki oraz uregulować rachunek "za usługi". Paweł wstał z łóżka i zakręciło mu się tak w głowie, że prawie zemdlał. Zrobiło się też mu niedobrze i poprosił o miskę, bo czuł, że zaraz zwymiotuje. Doktor oznajmił jednak, że wszystko jest w porządku, a jedynie Paweł za szybko wstał. Kolejne 15 minut Paweł przeleżał jeszcze na łóżku dochodząc do siebie i z uporem maniaka postanowił wrócić do Sanggigi.
Dość mocno namawiał Pawła Indonezyjczyk, który przywiózł go do szpitala, zaopiekował się motorem, aby przenocował w jego domu, ale Paweł był nie ugięty. Jedynie na co się zgodził to podjechać do jego domu, gdzie pomogą mu naprawić lusterko dzięki czemu mniej zapłaci za naprawę oddając motor. Gdy przyjechaliśmy pod jego dom zbiegła się rodzina i dwóch młodych chłopaków zaczęło majstrować przy lusterku. Jedna z kobiet wskoczyła na motor i pojechała po narzędzia, a Indonezyjczyk oznajmił: "wiesz, bo to nie jest mój dom. To dom mojej dziewczyny i chciałem jej zaimponować. To ona - wskazał na dziewczynę stojącą obok, która nie zdawała sobie sprawy, że o niej mowa. Tak jak wszyscy obecni na miejscu nie rozumieli nic co mówiliśmy. Po chwili dodał: chce się z nią ożenić." To Pawłowi wystarczyło, chwile później miała miejsce wielka szopka. Paweł używając najprostszych słów jak bohater, przyjaciel, dobry człowiek oraz mowy ciała, poklepywania, podnoszenia ręki do góry w geście zwycięstwa podziękował Indonezyjczykowi za pomoc, a ten jedynie mrugnął okiem na pożegnanie. Panowie umówili się następnego dnia na śniadanie u Pawła, bo Paweł chciał mu jeszcze tak podziękować za pomoc.

Dalej rozpoczęły się najgorsze 3 godziny naszej podróży. Samotnie, po wypadku, obandażowany, siedząc na skuterze jak na Cooperze, bo była to jedyna pozycja gdzie lewa noga mogła oprzeć się piętą o podnóżek i co prawda wystawać poza motor, ale być wyprostowaną. Jechaliśmy tak nocą drogą wzdłuż morza którego nie było widać i słuchać z motoru. Otaczały nas palmy i kompletna ciemność, a przed sobą mieliśmy jedynie mały oświetlony punkt na drodze z lampy naszego skutera. Jechaliśmy dwadzieścia na godzinę. Czasem mijaliśmy zabudowania, czasem spotkaliśmy kogoś przy drodze. Co jakiś czas w bardziej zaludnionych miejscach Paweł zatrzymywał się i pytał..."którędy do Sanggigi?". Ilość życzliwości jaka spotkała go podczas tego powrotu co prawda specjalnie nie poprawiała humoru, ale jest godna podkreślenia. Każdy reagował w sposób nieprawdopodobnie zatroskany. Zapraszano Pawła do domu. Oznajmiano, że w dni jutrzejszym pomogą Pawłowi dojechać do Sanggigi. Proponowano mu pomoc w naprawie motoru. Zapraszano, żeby cos zjadł, a gdy zatrzymaliśmy się w restauracji w której jedliśmy z Niemką i Szwajcarką to cała rodzina wyszła za Pawłem i nie pozwalała mu odjechać. Znali wszyscy razem może 20 słów po angielsku, ale ciągnęli Pawła do domu, oferowali transport, wyżywienie, naprawę motoru widząc jego zły stan. My z perspektywy czasu mamy pewność, że robili to z dobrym sercem nie oczekując pieniędzy, a jedynie z chęcią szczerej pomocy orientalnemu dla nich przybyszowi. Paweł jednak wtedy czuł głęboko, że woli tą noc spędzić w swoim hotelu, gdzie choć trochę będzie się czuł jak w domu, a nie jak gość. Wiedział, że chce być bliżej swoich leków, swoich ubrań i swojego pokoju gdzie znajdzie odpoczynek, którego tak potrzebował.

Myśli w głowie w czasie powrotu miał tysiące:
"Tylko 3 dni będę miał szwy – nie najgorzej" ... "Zwariuje na tej drodze niedługo" ... "Marze o tym, żeby być w hotelu" ... "Ja @#%&*!" ... "Schumacher też miał kask i jest dużo gorzej. Ja będę miał tylko bliznę na kolanie!" ... "Ciekawe czy ten gość jest z Pakistanu?" ... "Ciekawe czy ubezpieczyciel będzie robił problemy?!" ... "Dobrze, że wydarzyło to się teraz, a nie za dwa tygodnie, bo obejmuje mnie jeszcze ubezpieczenie z karty kredytowej" ... "Mam nadzieje, że można wnioskować o ubezpieczeni zdalnie. Jutro muszę to załatwić." ..."Daleko jeszcze?!"

Po jakiś 3 godzinach dojechaliśmy w końcu do Sanggigi.

Reasumując:
Wizyta u lekarza: 1
Antybiotyki: przepisane
Szwy:  do ściągnięcia za 3 dni






W planie na Indonezję mielimy zapisać się na kurs jogi. Nie sądziliśmy jednak, że będzie on tak wyglądał. Paweł nie mógł zginać lewej nogi, wiec bardzo szybko wyszło jak słabo jest wygimnastykowany. Założenie majtek czy spodni bardziej przypomniało rodeo, gdzie Paweł machał majtkami kilka  razy za głową i wrzucał na lewą nogę, a następnie kombinacją alpejską wciągnął je wyżej. Spodnie zakładał podobnie, tylko trzymał koniec paska w ręce, a następnie wciągał za pomocą jego spodnie w górę.
Nadgarstek Pawła w prawej ręce, też nie był w szczycie formy, bo jak wyprostował ręce przed siebie to dłoń mimo rozluźnienia mięśni nie opadała w dół. Trzymały ją strupy.




Na śniadaniu pojawił się też właściciel motoru, który został poinformowany przez właścicieli hotelu. Dzięki temu nie musieliśmy martwic się o przekazanie motoru. Ten jednak cały czas był zainteresowany Pawła zdrowiem, a motor szczególnie go nie obchodził. Śniadanie zjedliśmy oczywiście z  równie przejętymi właścicielami hotelu, a po chwili dołączyły Niemka i Szwajcarką. Dziewczyny też były pozdzierane. Okazało się, że wracając w dniu wczorajszym do hotelu poślizgnęły się jak mówiły gdy chciały wyminąć kopę piachu i wywróciły na asfalt. Całe szczęście oprócz zadrapań miały się dobrze, a właściciel wypożyczalni mógł rozliczyć dwa motory w jednym miejscu.

Całe szczęcie humor Pawła na razie nie opuszczał. Gdy rozmawiał na Skype z przyjacielem na temat wypadku, to wspólnie szukali pozytywów, choć na koniec ten przypomniał Pawłowi kawał:
"Przebiega zając przez jezdnię, aż tu nagle się potknął.
A jako, że zające mają 2 duże wystające zęby, to wbił się tymi zębami w asfalt.
Próbuje coś na to poradzić i robi gwałtowne ruchy w dół i w górę, próbując się wydostać.
Przechodzi w tym czasie obok bocian - zatrzymuje się i mówi:
- Ty zając, Ty się tak nie śmiej, bo żeś nieźle przep**rdolił
."

 Rozmowy z rodziną, też przebiegły na luzie: Gdy opowiadał Paweł mamie rozmowa wyglądała tak:
- ...wiesz teraz tak chodzę kulawy o lasce ... jak dr. House
- Noooooo... to teraz zapuść brodę i skończ Medycynę!

Przez najbliższe dni poznaliśmy całe pracujące Sanggigi. Każdy nasz dzień wyglądał tak samo. Wstawaliśmy, jechaliśmy taksówka do centrum, tam siadaliśmy w knajpie z nogą na drugim krześle, wyciągaliśmy laptopa i siedzieliśmy tak cały dzien. Gdy się ściemniało braliśmy taksówkę i wracaliśmy do hotelu. Czas tak mijał nam dzień za dniem, a w związku z tym odwiedziliśmy wszystkie knajpy w Sanggigi i staliśmy się lokalna gwiazdą. Znali nas wszyscy i my znaliśmy wszystkich. Każdy znał naszą historię i z uśmiechem witał nas każdego dnia na głównej ulicy w Sanggigi, taksówkarze wiedzieli jaki mamy rozkład dnia. Sprzedawcy t-shirtów, że nie warto tracić na nas głosu, a restauratorzy, że dobry z nas Klient, ale nie lojalny, bo codziennie zmienia miejsce.

 

Wracając do sytuacji z Pawła zdrowiem właściciele hostelu zasugerowali, żeby odwiedzić jeszcze raz lekarza, a Francuz wziął Pawła na bok i powiedział po ciuchu rozglądając się na boki: "wiesz, to jest Indonezja, tu warto skonsultować zdanie z dwoma, trzema lekarzami... albo czterema".
Postanowiliśmy więc wybrać się do szpitala. Zamówiono nam taksówkę i wraz z żoną Francuza, wybraliśmy się do Kliniki w Sanggigi. Na miejscu opisała ona co się stało, poprosiła o zmianę opatrunku i opinię oraz wspomniała, że należymy do rodziny, więc cena nie powinna być wysoka. Cena była niska - 5$, a opinia lekarza:
Antybiotyk Paweł ma jeść dalej. Przeciwbólowe jeść te co dostał, a nie Ibuprom, który pogarsza krzepliwość. Przemyto i zmieniono opatrunek oraz zasugerował, że oni na pewno nie rekomendują sciąganie szwów po 3 dniach, ale po 6 po są one na ruchomym miejscu.

Reasumując:
Wizyta u lekarza: 2
Antybiotyki: bez zmian
Szwy:  ściągnięcie po 6 dniach od założenia



Kolejnego dnia lewa stopa spuchła. Nie było widać żył na nodze i przybrała kolor bordowo-czerwony. Właściciele robili krzywe miny patrząc na nią, a Paweł lekko przerażony postanowił wybrać się do "lepszego szpitala" w Matram jak wskazali właściciele. Tym razem Paweł pojechał sam. Taksówkarz zawiózł Pawła pod same drzwi, gdzie podjeżdżają karetki. To chyba po tym jak widział ile wysiłku sprawia Pawłowi wsiadanie do taksówki. Wymaga to odsunięcia przedniego fotele maksymalnie do tyłu, a gdy Paweł usiądzie to prawie siadając na skrzyni biegów wyprostowaną nogę przy pomocy rąk wkłada powoli do środka. Wkłada z bólem, którego nie da się nie zauważyć. 
Jak tylko zobaczono Pawła w szpitalu to wybiegli do niego sanitariusze z wózkiem inwalidzkim, ale Paweł niczym Gennaro Gattuso, oświadczył że wejdzie o własnych nogach. Położono go na pierwszym łóżku i poproszono żeby poczekał. Po chwili zjawił się lekarz, który obejrzał rany, wysłał na przeswietlenie, zmienił antybiotyk i zaproponował zakup kuli. Na wszystko się zgodziliśmy z wyjątkiem kuli. Hipsterska  drewniana laska, która mieliśmy była super. Przeswietlenie kolana i stopy wskazało że nie ma złamania. Oświadczono nam, że opatrunek mamy zmieniać co 3 dni, a szwy będą do ściągnięcia nie po 3, nie po 6, ale po 14 dniach od założenia. No doktor i zmienia nam antybiotyk...

Reasumując:
Wizyta u lekarza: 3
Antybiotyki: nowe (drugie)
Szwy:  ściągnięcie po 14 dniach od założenia
 
Wiozą nas holem na rentgen

Po 3 dniach pojawiliśmy się kolejny raz w szpitalu w zmienić opatrunek. Po ściągnięciu starego, gdy sanitariusz oczyszczał ranę, pojawił się doktor. Zaczął się przyglądać ranie nienaturalnie długo. Minę miał lekko zdziwioną i oglądał ranę pod różnymi kątami. Paweł już tylko czekał na werdykt, który wiedział, że będzie nie korzystny, aż w końcu nie wytrzymał i zapytał: "no dobra, co jest?"
- gdzie Ci to robili?
- niedaleko miejsca wypadku
- hmmmmm
- cos nie tak? - pytał Paweł już zmęczony tak tą sytuacją, ale nie chciał poznać odpowiedzi
- zrobili to ciasno - powiedział doktor cały czas patrząc na ranę
- no, ale kość było widać, dziura była duża, musieli to jakoś zszyć - zaczął Paweł ich tłumaczyć mimo, że zdawał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, ale z nadzieją, że doktor powie "nie jest tak źle". Natomiast on powiedział:
- będzie widać bliznę
- no ale chyba każdą bliznę po szyciu widać - walczył Paweł dalej
- no ale tą będzie widać bardziej - odpowiedział jakby radośnie doktor
- będzie brzydka - poddał się Paweł
Doktor pokiwał tylko twierdząco głową i poszedł wypisywać rachunek za konsultacje lekarskie.


Przy odbiorze rachunku oznajmiliśmy, że następnego dnia chcemy jechać na wyspy Gili, bo już musimy się ruszyć z Sanggigi. Doktor powiedział "ok" dodając, że mamy unikać wody i piasku. Dodał, też że zna lekarzy na Gili, co nas lekko zdziwiło, bo Gili to 3 wyspy z kilkoma punktami medycznymi, więc wyglądało na to, że ma szerokie znajomości. Powiedział, że mamy powiedzieć, że on nas przysyła. Podał nam nazwisko na które mieliśmy się powołać.

Reasumując:
Wizyta u lekarza: 4
Antybiotyki: bez zmian
Szwy:  ściągnięcie po 14 dniach od założenia


Rozstanie z Sanggigi nie było łatwe. Wszystko przez właścicieli, którzy otoczyli Pawła opieką podczas pobytu. Za każdym razem gdy podjeżdżała taksówka pod bramkę wybiegali do Pawła i pomagali mu wysiąść z samochodu. Gdy odjeżdżaliśmy Francuz jeszcze długo machał nam na pożegnanie.

Tym razem musieliśmy przedostać się na wyspy "szybką turystyczną łódką", bo aby tanio i lokalnie przepłynąć trzeba było wejść po kolana do wody na co Paweł nie mógł sobie pozwolić. Dlatego też bilet postanowiliśmy bilet zakupić tam gdzie wypożyczaliśmy skuter, bo właściciel okazał się bardzo dobrym człowiekiem i to jemu chcieliśmy dać zarobić. Gdy pojawiliśmy się na miejscu okazało się, że nasz muzułmański kolega ma teraz czas modlitwy i mamy chwile poczekać. Była to okazja do rozmowy z młodym nauczycielem surfingu u którego mieliśmy pobierać lekcja, ale z racji wypadku było to niemożliwe. Paweł opowiedział mu o wypadku i pokazał rany na żywo oraz na zdjęciach. On natomiast reagował zagryzając pięść jednej ręki i krzycząc:
- o  no bro ... oh my god bro! ... noooo dude!!! ... o  no bro! ... - i czasami uciekał wzrokiem przed zięciami wyrażając szczere współczucie w lekko szklistych oczach.

Przed dalszą męką uratowały go modły, a raczej ich zakończenie, bo pojawił się właściciel i kolejny raz wykazał się dobrocią zanosząc Pawłowi plecak do portu.


























Na Gili drugiego dnia skończył się antybiotyk i zastanawialiśmy się czy jeśli ostatnia porcje jedliśmy rano to czy wieczorem możemy już napić się piwa. Dywagacje trwały do wieczora, a upalna pogoda przekonała nas, że warto schłodzić się zimnym piwem do posiłku. Następnego dnia zgodnie z zasadą zmiany opatrunku co trzy dni wybraliśmy się do kliniki. Gdzie szybko okazało się, że poprzedni doktor, miał świetny humor, bo gdy powołaliśmy się na wskazana nazwisko to okazało się, że jest ono znane na Gili, a nawet w całej Indonezji. Tylko, że to była postać fikcyjna i taki ichniejszy dr Queen. Lekko Paweł wstydu się najadł, ale chwile później już o tym nie myślał, tylko jak pielęgniarz i doktor oglądają ranę i stwierdzają, że na kolanie jest... zakażenie. Oświadczają też, że szwy będą do ściągnięcia po 21 dniach od założenia i zapisują kolejny antybiotyk. Zalecają też ranę czyścić co dwa dni. Na koniec Paweł podpytuje o ranę, bo doktorowi żartownisiowi nie można już było ufać i chłopaki niestety potwierdzają, że "jest ciasna". 
Reasumując:
Wizyta u lekarza: 5

Antybiotyki: nowy (trzeci)
Szwy:  ściągnięcie po 21 dniach od założenia

Następnego dnia Paweł musiał wrócić do tej kliniki, bo jakoś chłopaki tak nieudolnie założyli Pawłowi bandaż, że po pierwsze zaczął spadać na co nie mogliśmy sobie pozwolić, bo rana miała być czysta. A po drugie założenie bandaża było niefortunne, bo szybko przeprosił się i rana nie była sucha tak jak miała być. Okazało się, że dziś doktora nie ma i był tylko pielęgniarz, który łoił w jakąś grę online na komputerze. Chwila gadki szmatki o grach sprawiła, że zmienił Pawłowi opatrunek za połowę wczorajszej ceny i jeszcze dał w prezencie plastry, gazy i waciki jakby Paweł chciał sam zmienić sobie. Przy okazji dodał, że zakażenia na kolanie... nie ma, a zapytany jak ocenia jakość zszycia z uznaniem powiedział: "dobra robota", a że z rany się sączy to też dobrze, bo to "znaczy, że się oczyszcza".
Reasumując:
Wizyta u lekarza: 6

Antybiotyki: bez zmian
Szwy:  ściągnięcie po 21 dniach od założenia


Na Gili spędziliśmy tydzień i w momencie jak już idąc główną ulicą nie byliśmy podpytywani co nam się stało, bo wszyscy już wiedzieli. A jak ktoś spytał to zaraz wchodził mu w zdanie jakiś Indonezyjczyk siedzący obok i opowiadał: że Paweł miał wypadek, że jechał na skuterze, że wszystko było nie daleko wodospadów itd. Niektórzy znali historię Pawła lepiej niż on sam. Był to znak, że najwyższy czas zmienić miejsce na nowe. Ruszyliśmy do miejscowości Ubud na Bali.





Ubud najważniejszy ośrodek kultury na Bali z galeriami, pracowniami i artystami na każdym rogu. Stolica kulturowa Indonezji gdzie wielu artystów i kolekcjonerów znajduje tu swoje wmarzone miejsce, a my z Pawłem poza odwiedzeniem kilku pracowni w naszej okolicy gdzie przesiadywaliśmy? Oczywiście nadal w restauracjach! Chęć dbania o nogę, a przede wszystkim problemy z chodzeniem sprawiły, że nasz plan nie uległ zmianie: hotel - restauracja - hotel.

Kolejna wizyta u lekarza przypadła nam drugiego dnia w Ubucie. Wybraliśmy się do szpitala taksówką, a tam po sprzeczce lekkiej z personelem, który zażądał kosmicznie wysokiej ceny za zmianę opatrunku (nikt tu nie grał w gry), która doprowadziła aż do wyjścia z pokoju Pani Doktor i zbiciu ceny o połowę Paweł wylądował na łóżku za parawanem. Szpital ten był ogromny, nowoczesny i jak dotąd najlepszy ze wszystkich w jakich byliśmy. Powoli stawaliśmy się specjalistami od Indonezyjskich szpitali i klinik. Po ściągnięciu opatrunku, mina pielęgniarki była niewyraźna i szybko wezwała Panią doktor. Ta jak pojawiła się to także mistrzem aktorstwa nie była, bo się skrzywiła i powiedziała cos po Indonezyjsku i zniknęła. Pozostaliśmy sami z muzułmańska pielęgniarka w zaawansowanej ciąży, tą samą z którą wywalczyliśmy o niższą cenę. Ta po przejechaniu dwa razy po ranie wacikiem lekko podniosła pierwszy szew i go... przecięła. Paweł wydarł się "co ty robisz?! Dopiero 12 dzień, szwy mają być ściągnięte po 21!". Lekko zaskoczona i mocno wkurzona kolejny raz zawołała Panią Doktor, która spokojnie oświadczyła, że szwy powinny być ściągnięte... 5 dni temu i że wdało się zakażenie, które możliwe, że jest spowodowane szwami zbyt długo trzymanymi. Dalej to już samotny pojedynek Pawła z bólem, bo pielęgniarką po scenach krzyku z przed chwili z zaciśniętymi ustami i bez dbałości o szczegóły energicznym ruchem wyciągała szew za szwem. Po każdym wyciagnięciu paczyła z wkurzoną miną Pawłowi prosto w oczy. Po ośmiu takich razach Paweł opadł na plecy, a ręce opuścił poza łózko. Wyglądał jak by był po porodzie. Pielęgniarka natomiast zamaszystym ruchem zabrała pojemnik z szwami, by po chwili powrócić i zacząć kolejną porcję wyżywania się tym razem przecierając podrażnione miejsce gazą tak jakby polerowała papierem ściernym kawałek drewna. Machnęła gazą, przykleiła plaster, położyła ucho na ramieniu, uśmiechnęła się sukowato i wyszła. Paweł po tym gwałcie chwile dochodził do siebie, ale w końcu wstał z łózka uregulował rachunek i wyszedł. Na koniec dostał jeszcze nowy antybiotyk, ale po ostatnich wydarzeniach nawet już nie chciało mu się dyskutować, że to będzie 4 w ciągu 12 dni.
Reasumując:
Wizyta u lekarza: 7

Antybiotyki: nowy (czwarty)
Szwy:  ściągnięte 5 dni po terminie














Z Ubud mieliśmy przejechać do miejscowości Lovina. Tam mieliśmy spotkać się i spędzić dwa dni z przyjaciółmi Pawła z polski, którzy przebywali na wycieczce w Indonezji. Kupiliśmy bilet na autobus, który zgarnął nas z pod samego hotelu. Wsiadając kierowca nie pozwolił Pawłowi usiąść na miejscu przy kierowcy, które byłoby najbardziej komfortowe dla niego, chyba nawet nie zauważył, że Paweł ma problem z nogą bo poganiał go w drodze do busa. Po 30 minutach jazdy po mieście i odwiedzaniu innych hoteli bus zapełnił się. Miejsce koło kierowcy też zostało zajęte przez jakąś babę z Francji. Piszemy babę, bo na prośbę Pawła o zamianę machnęła tylko ręką jak by kurz strzepywała z ramienia i dumnie jak paw powiedział: "no, no, no". A Paweł przeżywał katorgi, nie mógł zgiąć nogi, wiec położył ją pasa obok fotela kierowcy. Po pierwsze jak wrócił kierowca po zatankowaniu i ruszył to zobaczył Pawła stopę i zdzielił ją z łokcia krzycząc "respect!". To było chyba jedyne słowo, które do niego docierało, bo na nic zdały się tłumaczenia, że to nie ma nic wspólnego z brakiem szacunku i Paweł "NIE MOŻE ZGIĄĆ NOGI". Kolejne dwie godziny noga Pawła tak zdrętwiała, że stracił czucie w stopie, ale nie mógł w żaden sposób inaczej usiąść. Przed nim była ścianka, wiec jeśli chciałby inaczej położyć nogę to musiałby ją zgiąć pod kontem 90 stopni co było nie wykonalne. Próby siadania na ziemi w poprzek samochodu, dzięki uprzejmości dwójki młodych ludzi siedzących obok, czy siadania na plecaku na niewiele się zdały. Noga Pawła tak bolała, że kilkakrotnie zastanawiał się czy nie wysiąść, a strzały kierowcy z łokcia w stopę, powodowały że prawie łzy z bólu mu leciały. Ból był tak duży, że po podróży Paweł stwierdził, że wolałby jeszcze raz mieć rozwalone kolano i szycie na żywca niż pokonać tą drogę w ten sposób drugi raz.
Pobyt w Lovinie wynagrodziło Pawłowi spotkanie Przyjaciół.
W Lovinie jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się do miejscowości obok do dużego szpitala. Wymagało to złapania stopa lub micro busa specjalnie do komunikacji w tym regionie, bo powiedziano nam, że w tej okolicy o taksówkę ciężko. W miarę szybko złapaliśmy busa i pojechaliśmy pod sam szpital, a w cenie 5 dolarów kierowca wraz z córką, która towarzyszyła mu w pracy czekał na nas godzinę i odwiózł nas z powrotem do hotelu. W szpitalu pierwsze dwadzieścia minut spędziliśmy na rozmowie z pracownikiem szpitala, który wyjaśnił nam po pytaniach, że jego zadaniem jest rozmowa z ludźmi na korytarzu, żeby umilić im pobyt w tym miejscu. Nas tylko dziwiło pytanie jakie zadał na początek: "jak się masz?".
W Lovinie, z perspektywy czasu możemy już to powiedzieć, spotkaliśmy najbardziej kompetentnego doktora w Indonezji. Nie rozumiał niektórych decyzji poprzednich doktorów i zmian antybiotyków na "dziwne", nie rozumiał dlaczego rany nie czyścimy codziennie i kilku innych wcześniejszych decyzji nie rozumiał. Wytłumaczył nam że problemy z gojeniem się i infekcją mogą być związane z inną florą bakteryjną. Dał nam krem na strupy dzięki czemu rany szybciej zaczęły się goić. Przepisał nam dietę. Ale przede wszystkim kazał myśleć bardziej pozytywnie i nie przejmować się tak. Prosił też, aby zadbać sterylne warunki i żeby lekarze używali rękawiczek gdy dotykają rany. Zalecił też fotografowanie rany i obserwację czy zakażenie znika, a rana się goi. Tak też zaczęliśmy robić.
Przepisał nam nowy "firmowy" antybiotyk i nie zapewnia nas, że pomoże, ale że ma nadzieję. I prosi, aby każdemu następnemu lekarzowi mówić, że zanim da nam następny najpierw chcemy skończyć ten. Mówi też, żeby Paweł jadł leki przeciwbólowe mimo, że wielkiego bólu nie ma, ale mają one też substancje, które mogą pomóc. Sprawdzono też Pawłowi ciśnienie i temperaturę i wyniki wyszły prawidłowe. Stopa, która była mocno opuchnięta też wygląda już lepiej, tylko kolano jeszcze ma tą cholerną infekcję i sączy się cały czas z niego krew.

Reasumując:
Wizyta u lekarza: 8

Antybiotyki: nowy (piąty)
 






Następnego dnia wprowadziliśmy w życie dietę i wybraliśmy się zgodnie z zaleceniami zmienić opatrunek. Podjechaliśmy do kliniki w Lovinie, żeby nie jechać daleko do szpitala. Pierwsza była już zamknięta, bo czynna tylko do 14, w drugiej doktor miał się pojawić o 17, ale o 17 go nie było i "może będzie o 18... a może go nie będzie". Znaleźliśmy w końcu cos co nazywane było kliniką ale wyglądało jak sklep ze żywnością dla niemowlaków, szkoła rodzenia i... weterynarz. Kobiety w środku zapewniały ze tu także jest klinika i za cenę 3$ dolarów zmienią Pawłowi opatrunek. Cena przełożyła się na jakość, bo o sterylności za dużo tu nie słyszano, bo niewiele brakowało, a nożyczki którymi rozcinano opatrunek prawie położono na ziemi, a jedna z kobiet z wacikami poszła sobie na spacer przed budynek by wrócić po chwili. Dodatkowo trwały lekcje, bo opatrunek zmieniała młoda kobieta, pod przewodnictwem starszej doświadczonej(?) pielęgniarki, która mimo, że nie miała rękawiczek to nie miała problemu dotykaniem nogi w pobliżu rany. Następnie rozpoczęto innowacyjne metody leczenia, bo zaczęto... wyciskać ranę jak pryszcza. Paweł, aż krzyknął, na co one, że tak trzeba i kontynuowały zabieg. Dziewczyny jeszcze dobrze nie skończyły, a Paweł już siedział w busie do szpitala z dnia poprzedniego by poprawili robotę z tego kiosku ruchu.

Reasumując:
Wizyta u lekarza: 9 i 10

Antybiotyki: bez zmian

Po powrocie przysłuchiwaliśmy się debacie polskiej grupy na temat Pawła zdrowia i rozwiązaniom jakie powinien zastosować. Ostateczne pomysły to kąpiel w morzu lub obsikanie swojej rany. Paweł nie zdecydował się na żadne z tych rozwiązań.
  


Pobyt z Przyjaciółmi poprawił Pawłowi humor i był to najlepszy czas w Indonezji dla nas. Niestety nadszedł czas kiedy wszyscy musieli udać się w swoją stronę. Z racji, że z Pawła nogą nie było najłatwiej i po ostatnich doświadczeniach z busem, stwierdziliśmy ze wyprawa 1132 kilometry z Loviny do Dżakarty drogą lądową nie będzie najrozsądniejszym rozwiązaniem. Dlatego też zmuszeni zostaliśmy pojechać do Kuty i stamtąd wybrać się samolotem do Dżakarty gdzie po kilku godzinach na lotnisku mieliśmy kolejny lot do Bangkoku. Kupiliśmy bilet na busa kilka krotnie ustalając, że kupimy w tym punkcie jeśli zapewni nam się miejsce przy kierowcy w klimatyzowanym busie. Oczywiście po wynegocjowaniu ceny właściciel punktu sprzedaży nawet na bilecie zapisał nasze miejsce. Byliśmy spokojni, bo jeszcze punkt startu znajdował się kawałek od naszego hotelu więc  wywalczyliśmy, że w związku z Pawła nogą kierowca zgarnie nas z pod hotelu 30 minut przed startem. Bus, który przyjechał po nas spełnił wszelkie nasze oczekiwania. Dużo miejsca na nogę, kierowca miły który już na początku poczęstował nas owocami ze swojej działki. Jednak bajka ta miała się skończyć za kilkanaście minut. Po dojechaniu do miejsca startu oświadczono nam, ze mamy przesiąść się do busa obok. Bus obok, nie było już tak świeży, ale najważniejsze w tym wszystkim było to, że nie miał klimatyzacji co sprawi, że podróż tym busem dość mocno przepoci Pawła ranę, a to nie sprzyjało walce z zakażeniem. Rozmowa wyglądała tak:
- przepraszam, ale wczoraj rozmawialiśmy o autobusie z klimatyzacją
- ale nie ma
- no ale wczoraj obiecał Pan, że będzie
- nie ale nie będzie - Twój jest ten
- no ale umówiliśmy się
- no ale zapłaciłeś mało to nie narzekaj, poza tym nie jedziesz
- co?! ja musze jechać dziś!
- nie jedziesz, nie podobasz mi się i nie jedziesz
- przecież widzisz, że mam problem z nogą
- nie interesuje mnie to, albo wsiadasz, albo nie jedziesz
No wiec Paweł wsiadł przerażony, że zostanie na lodzie, bo nie miał w formy żeby kłócić się o swoje i ruszył tym busem do Kuty. Całe szczęście, że chociaż miejsce przy kierowcy było nasze.



Paweł miał dość już lekarzy i stwierdził że sam bierze się za temat. Widać, że był już wkurzony. Powiedział że "zacznie jest czosnek". Kiedy wspomniałem ze czosnek to chyba dobry na przeziębienie to powiedział "zamknij sieeee". A przecież ja miałem na sobie zamkniecie. Poza tym Paweł nie wie, że w poprzednim życiu byłem skalpelem.
Przyszedł też czas na konsultacje z polskim doktorem. Szybko znaleźli świetnego specjalistę, któremu zreferowaliśmy mailowo przebieg choroby oraz przesyłaliśmy dokumentacje fotograficzną. Diagnoza była wyśrodkowana: "tragedii nie ma, dobrze też nie jest" i że amputacja na razie nam nie grozi. Paweł dostał zalecenia, propozycje leków i radę aby sam czyścił sobie ranę dwa razy dziennie. Tak postanowiliśmy robić, ale polskich leków nie znaleźliśmy więc musieliśmy udać się do szpitala.
Odwiedzenie jednak dwóch szpitali w Kucie zakończyło się fiaskiem gdyż podali nam ceny za zmianę opatrunku, które przekroczyły łącznie cenę założenia szwów, ściągnięcia szwów, wszystkich zmian opatrunków i dotychczasowych leków. W końcu znaleźliśmy klinikę znajdującą się przy aptece i Pani doktor zaleciła nam przemywanie rano i kompresy na noc Rivanolem.
Reasumując:
Wizyta u lekarza: 11

Antybiotyki: bez zmian

Wracając do hotelu też obok nas Paweł zobaczył aptekę i przyjmującego obok lekarza. Postanowił skonsultować jeszcze raz czy idzie w dobrym kierunku. Lekarz ten, bo jak mogło być inaczej, oczywiście inne miał zdanie i uznał, że Rivanol to za mało i on rekomenduje mocniejszy Betardin. Dodatkowo nowy antybiotyk, tu jednak Paweł zgodnie z rekomendacją ostatniego lekarza odmówił przyjmowania do czasu zakończenia obecnego.

Reasumując:
Wizyta u lekarza: 12

Antybiotyki: nowy (szósty)


Zdecydowalismy sie skonsultowac wszystko z polskim lekarzem, do którego jedynego mielismy zaufanie. Decyzja byla taka: używać będzimy Betardinu rano, a kompresy z Rivanolu wieczorem. Receptę na antybiotyk weźmiemy i zadecydujemy później w zależnosci od tego jak rana bedzie wyglądać. Ostatecznie Paweł go przyjmował po zakończeniu przyjmowania obecnego.

W Kucie 4 dni spędzilismy w hotelu idąc za stwierdzeniem, że lepiej zmarnować 4 dni, ale się wyleczyć niż spieprzyć sobie pobyt w Bangkoku.






No wiec Paweł miał pierwszy raz zmienić sobie opatrunek. Nie ukrywajmy że lekko się stresował. Sam na drugiej półkuli z dala od bliskich samotnie w małym pokoju hotelowym. Przygotowania trwały dobre dziesięć minut. Najpierw przygotować logistykę. Gdzie usiądzie, gdzie będzie leżał ręcznik, gdzie waciki. Należało tez przygotować już mydło biały jeleń na miejscu w łazience, rozciąć plaster. Ułożyć pod łóżkiem ręcznik żeby się nie poślizgnąć, bo z nogą w tym stanie tego nie chcielibyśmy. Oczywiście wszystko zostało przygotowane, maksymalnie jak się da w warunkach hotelu w Indonezji. No i gdybyście widzieli jak Paweł mył ręce. Szorował skoncentrowany palec po palcu  jak lekarz, a ręce namydlił po łokcie. Gdy skończył to dumnie wyszedł z dziubkiem na ustach z łazienki i ręce trzymał jak doktor - zgięte w łokciach i  podniesione góry.  Zmiana opatrunku  przebiegła sprawnie. Paweł ściągnął stary opatrunek, choć tu niestety gaza lekko przykleiła się do rany i trzeba było odrywać co spowodowało lekkie krwawienie. Dalej przemyliśmy delikatnie i dokładnie ranę. Nasączyliśmy nowe gazy Rivanolem. Na to położyliśmy kolejne suche gazy, a wszystko zabezpieczyliśmy dużym plastrem.



Efekt prac:


Od tego czasu opracowaliśmy konkretny plan działania do czasu wyjazdu z Kuty. Nie widzieliśmy, który  z substancji pomaga bardziej wiec od rana wstawaliśmy i szliśmy na śniadania. Po jedzeniu wracaliśmy do pokoju z zakupami na cały dzień i Paweł brał prysznic, a następnie przebywał Betardine, który dobrze wysychał ranę i nie zakładał opatrunku tylko jak mówił "damy ranie pooddychać". Wiec tak leżał pół dnia jak go natura obdarzyła na łózku a rana oddychała. Wieczorem szliśmy na kolację, a jak wracaliśmy to Paweł robił kompresy na noc z Rivanolem i szedł spać.





Pewnej razu w Kucie Paweł obudził się w srodku nocy i wstal za potrzebą. Po ciemku zaspany wszedł do łazienki, zapalił swiatło, zaczął sikac i nie wiadomo czemu zajżał w tym momencie za drzwi. Gdy je tylko uchylił z za nich wyskoczył karaczan wielkosci miałego żółwia. Paweł tak sie przestraszył, że aż podskoczył. Okazało się, też że lekko sciemnia, bo jak wyladował to jego noga zgieła się pod rekordowym od czasu wypadku kątem. Noga jednak nie była na tyle silna, żeby Pawła utrzymać więc nieprzestając sikac wylądował na plecach. Karaczan jakby wyczuł strach, bo zaczał przemieszczać się w Pawła kierunku, wiec Paweł, nadal nieprzestajac sikać, już na czworaka uciekał do przedpokoju. Obsikana była już łazienka, obsikany był przedpokuj i no i Paweł był obsikany. Tylko karaczan jakos się trzymał i jakims cudem przedostał się pod noga Pawła do pokoju.
Chwile później widok był równie ciekawy. Paweł na golasa, ale z sandałem w ręku chodził lekko przygarbiony w czasie polowania na karaczana.
Polowanie zakończyło się sukcesem, a rana jakby szybciej zaczeła sie goić:



Wpis zadedykowany Indonezyjczykowi, który namówił nas i zawiózł do szpitala:

I wiecie co jeszcze! Przed wyjazdem koleżanka w sprawie zdrowia w dalekich krainach doradziła Pawłowi: "obserwuj swoje ciało". Długo się zastanawialiśmy co o znaczy. Teraz wiemy. Jak masz sraczkę (Nepal) czy widzisz kość to znaczy, że coś jest nie tak. Strasznie to proste...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz