niedziela, 21 grudnia 2014

Nepal: Pokhora


"I believe I can fly
I believe I can touch the sky"
R. Kelly
 
Jeszcze przed wyruszeniem na trekking słyszeliśmy, że Pokhora oferuje możliwość "Paraglaiting-u" i to podobno nie byle jakiego, bo jest to "jedno z ciekawszych miejsc na ziemi do takich lotów". No i jak pomyśleć to coś w tym jest... skacze się z Himalajów, lecąc podziwia Himalaje i ląduje pod Himalajami. Wiele osób przyjeżdżało do Pokhory tylko po to, żeby skoczyć. Dlatego też każdego dnia niebo nad Pokhorą było pokryte kolorowymi kropkami. Jedną z tych kropek był człowiek, który jako pierwszy skoczył z Mont Everestu, a dziś skakał w Pokhorze.
 





 




Nam pozostało policzyć koszt z którym jest też ciekawa historia. W każdej firmie oferującej skoki cena jest taka sama. Pewnego dnia przyszedł Pan z teczką i ogłosił cenę i ilość skoków jaką może wykonać instruktor i dana firma jednego dnia. Jeśli ktokolwiek sprzeda taniej skok, żeby pozyskać Klienta lepszą ceną, niż cena określona przez wysłannika partii to firmie grozi zamknięcie, a właścicielowi kara grzywy. Wszyscy musza oferować co do centa tą samą cenę i nawet Klient podpisuje oświadczenie, że zapłacił 86$, a jak nie to grozi mu kara 5000$. Więc Pawła umiejętności negocjacyjne na nic się zdały i tym razem ceny reglamentowane przez komunistów były nie do ruszenia... W związku z tym Paweł przyjrzał się budżetowi dziennemu. Przyjrzał się cenie. Dodawał, odejmował, mnożył, dzielił, ale wynik był jednoznaczny: Wydatek nie mieści się w dziennym budżecie! Decyzja mogła być tylko jedna: "Walić to, lecimy!!!" - powiedział Paweł.

Warto było, oj warto...
Pogoda co prawda nie dopisała, bo widoczność była słaba, ale dzięki temu "powieje z pod chmur i będzie można polatać" jak powiedział instruktor chwile przed startem. I można było! Lot niesamowity, wysokość niesamowita, no i wirowanie na zakończenie niesamowite. Choć tu rada dla wszystkich: nie jeść śniadania przed! Jeśli w planie macie też wirowanie, kręcenie się i szybkie spadanie to na pewno oszczędnie z  nim. U Pawła było bardzo blisko, żeby instruktor przyjrzał się z bliska co Paweł jadł, a ja mu tylko powtórzyłem: "Po co było się tak obżerać?".

W drodze powrotnej poznaliśmy parę z USA i Mauritiusu, którzy wyruszyli razem w podróż i prowadzą bloga Carpe Diem Experiment:
http://www.carpediemexperiment.com/
 







































 
Co do Pokhory to jeśli ktoś chce posiedzieć w jakimś mieście w Nepalu dłużej to Pokhora może być jednym z kandydatów. Z jednej strony oczywiście to turystyczne miasto co sprawia, że czasem traci lokalny urok i ceny są wyższe. Ale pierwszy na zdjęciu apartament mieliśmy za 10 dolarów... co i tak okazało się ceną dużą, bo następnego znaleźliśmy za 7, by następnego dnia zamienić go na taki w cenie 4 dolarów. Natomiast jeśli chodzi o zwiedzanie to można wyjechać poza małą dzielnicę turystyczną i objechać całe miasto docierając do dzielnic gdzie o białego trudno. My wypożyczyliśmy rower i dzięki temu z grupą Nepalczyków obejrzeliśmy pokazy ulicznego magika, podziwialiśmy lokalne życie, zatrzymywaliśmy się na picie i jedzenie w lokalnych miejscach i jedliśmy po lokalnych cenach.
 




 


 
 
 
  











 
 
i dzień później

 
 



 
Widok z balkonu za 4$



 













Wyobrażasz sobie bardzie swieże mięso?
 
W dzielnicy turystycznej, a raczej ulicy, bo tak naprawdę to jest jedna ulica, też udało nam się znaleźć super tanią knajpę z pysznym jedzeniem robioną przez młodych Nepalczyków. Pierożki Momo, Wrap Chcicken... Mmmm...
 

 



 
Po jednym z takich obiadów jak zawsze szliśmy na targ kupić orzeszki ziemne i usiąść sobie nad brzegiem jeziora. Wtedy też zagadał do nas młody Nepalczyk, którego po doświadczeniach w Indiach szybko rozszyfrowaliśmy jako naciągacza i którym szybko miał się okazać. Wiec szedł aleją z nami i próbował zagadać, wyciągnąć informacje, rozpocząć temat, a jak nieszło to sam zaczął opowiadać, jak to przyjechał tu, ale go okradli i nie ma ja wrócić do Kathmandu, bo stracił wszystkie dokumenty i pieniądze itd itd... Paweł słuchał go i zastanowił się ja go spławić, więc widząc, że zamierza kontynuować spacer ścieżką, Paweł odbił z drogi i powiedział, że idzie pooglądać mecz piłki na boisku obok. Ja zastanawiam się, czy on naprawdę wierzył, że taką niewyrafinowaną sztuczką uda się uciec. Nepalczyk oczywiście odbił za Pawłem i chwile później wspólnie przyglądali się piłce. To znaczy Paweł patrzył na piłkę, a mały Nepalczyk z nadzieją na Pawła szukając puntu zaczepienia. Wtedy też nadszedł ratunek... usłyszeliśmy wołanie, odwróciliśmy się, a w naszym kierunku po trawie szedł cieszący się Nowozelandczyk. Ten z gorących źródeł, kolega mdlejącego Francuza. Nowozelandczyk był z jeszcze jednym znajomym, który okazało się, że też Francuzem i szli wspólnie coś zjeść, więc Paweł postanowił ich zabrać na tanie Momo, a droga nam upłynęła na rozmowie o ostatnich dniach trekkingu i dzięki temu dowiedziałem się, że Francuz z gorących źródeł dotarł cało i szczęśliwie do Pokhory. W tym czasie Nepalczyk zmienił front na francuski. Podczas tego spaceru zdążył się wypytać nowego Francuza gdzie śpi, jakie ma łóżko i czy się nie zmieści na nim jeszcze jeden mały Nepalczyk. Na pewno zmieścił się z nami przy stole ten nieproszony gość i postanowił zjeść z nami posiłek. Wtedy też okazało się, że aż ta źle z jego finansami nie jest, bo wyjął telefon Samsunga wielości Tabletu i zaczął coś przeglądać w Internecie, a po jedzenie chciał za wszystkich zapłacić mówiąc, że "teraz chciałby swoim przyjaciołom kupić posiłki". Ewidentnie zmienił taktykę...
Później wszyscy wybraliśmy się kolejny raz z orzeszkami na spacer i trafiliśmy do chilloutowej knajpy na piwo i popcorn gdzie z widokiem na jezioro odpoczywaliśmy na leżakach. Gdy się ściemniło postanowiliśmy rozejść się do siebie na prysznic i spotkać się wieczorem na piwo. To był też moment gdzie udało się rozstać z młodocianym naciągaczem. Wymagało to jednak konkretnego komunikatu: "Nie, nie będziesz spał w moim łóżku!".

 

 
Wieczorem nadal w czwórę, bo dołączył do nas przewodnik Nowozelandczyka, siedzieliśmy w zatłoczonej restauracji i przy piwach, drinkach i jedzeniu poznawaliśmy swoje kraje podczas quizu w którym każdy miał zadać pytanie pozostałym na temat swojego kraju i zaproponować trzy odpowiedzi A, B i C, a pozostali mieli wskazać poprawną. Nudne były pytania, Nepalczya i Feancuza, za to dobrze przygotowany był Nowozelandczyk, bo po swoich pytaniach w których odwoływał się do badań i statystyk: "W którym kraju dziwczyny są najłatwiejsze na świecie?" oraz "W jakim kraju jest największa średnia wypalanej marihuany na głowę mieszkańca?" szybko podnosił rękę do góry trzymając ją tak chwile, a sam wyprostowany z uśmiechem przypominał Ashtona Kuchera.

Następne dni to już niestety brak obecności pozytywnego Nowozelandczyka, który wyjechał z Pokhory, a nam brakowało tego jego nieprawdopodobnie... hmmm nie napiszę szczerego, napiszę niefałszywego uśmiechu, bo miał on w sobie co takiego, że jak się uśmiechał na czyjś widok to ten uśmiech był szczery jak uśmiech dziecka biegnącego w ramiona rodziców.
W związku z wyjazdem Nowozelandczyka zostaliśmy sami z Francuzem dzięki czemu udało nam się go lepiej poznać. Podczas kolejnego obiadu w knajpie "tanie Momo" dowiedzieliśmy się, że w Francji pracuje jako strażak, że strażacy w Francji wcale nie tak często gaszą pożary czy ściągają koty z drzewa, ale najczęściej jeżdżą do wypadków rozcinać samochody czy sprzątać olej. Zgodnie też stwierdziliśmy, że mimo, że strażak jest bardziej szanowany niż policjant czy czasem nawet lekarz i każdy chłopiec w jakimś etapie życia chciał być strażakiem to nie jest to wcale tak prosta praca i trzeba też swoje zobaczyć. Choć Francuz stwierdził, że nie zamienił by tej pracy na żadną inną i to, że w czasie pracy kilka razy w tygodniu chodzi na siłownie i nie ma korporacyjnego ciśnienia jest wystarczające, żeby robić to tak długo jak się da. Paweł chciał mu jeszcze puścić utwór "Trzeba było zostać dresiarzem", ale chyba by nie skumał. Poza tym on już miał swoją Dagmarę i Sebka w Francji...

Wieczór spędzili z francuzem nad brzegiem jeziora pijąc piwko i chillując tak jak się chilluje w Pokorze... Siedzieliśmy rozmawialiśmy, podziwialiśmy naturę, a z oddali dobiegały rytmiczne dźwięki bębnów  z jednej z restauracji. Szybko zgłodnieliśmy i postanowiliśmy wybrać się na ulice turystyczną na kolację. Idąc w stronę restauracji dźwięki bębnów stawały się coraz bardziej wyraźne i hipnotyzujące, a bębnom zaczął towarzyszyć flet. Wchodząc na deptak stanęliśmy tuż przed restauracją z której leciała muzyka i w której były tłumy, więc razem ze społecznym dowodem słuszności postanowiliśmy wejść. Szybko okazało się, że ta długa prostokątna knajpa jest pełna od strony ulicy gdzie dobiegają dźwięki Beyonce czy innej Shakiry natomiast głęboko na końcu w stronę jeziora siedzi jedna para i 4 Nepalczyków kompletnie nie zainteresowanych tym co się dziej w około. Szybko zamówiliśmy po piwku i kolacji, bębny na chwile ucichły i wyszła ona. Zjawiskowa, z subtelną urodą, ale błyszcząca w tłumie Nepalka. Ubrana w ludowy strój zaczęła tańczyć dla gości na specjalnej do tego przygotowanej scenie. Przez chwile zastanawialiśmy się jak to możliwe, że wszyscy siedzą kilkanaście metrów dalej przy ruchliwej ulicy, a nikt nie podziewa tych lokalnych pokazów kultury, sztuki i urody. Refleksja trwała tylko chwilę, bo szybko zahipnotyzowani patrzyliśmy na wstępy. Po chwili Paweł się ocknął i popatrzył z pytaniem na Francuza: "Czy Ty to @#$% widzisz?!", a wiecie co on robił?! Bawił się świeczką! W takiej chwili! Paweł lekko zmieszany wrócił do oglądania występów. Na scenie grał lokalny zespół Nepalską muzykę. Utwory były przerywane pojawianiem się na scenie tancerzy, wśród, których była zmysłowa i naturalnie Piękna gwiazda tego wieczoru. Po kilku utworach popatrzyliśmy na Francuza, a on... nadal bawił się świeczką i bez mrugnięcia patrząc w knot z otwartymi szeroko oczami, dopiero wtedy Paweł przypomniał sobie, że on jest strażakiem. Wróciliśmy jednak do zachwytów nad występami. Po chwili oglądanie występów przerwał Pawłowi Francuz, który poklepał go po ramieniu i dumnie pokazał świeczkę stwierdzając, że zrobił drugą mniejąsz z tej jednej dużej. Od tego czasu świeciły się dwie świeczki duża i u jej podstawy mała...
Do oglądających w głębi knajpy dołączyła starsza para, która po zamówieniu posiłku ewidentnie też zachwyciła się pokazami . Tylko francuz zapatrzony był w ogień, było w tym wzroku coś przerażającego i romantycznego zarazem, była tam tęsknota, nadzieja, był tam strach i miłość. Rozgrywał się tam osobny spektakl. Spektakl: "Francuz i ogień". Po chwili wniesiono posiłek starszej pary, to było danie z tych które jeszcze się palą się i dymią na pół sali zwracając wszystkich uwagę, Francuz aż westchnął. Z utęsknieniem?

Francuz na deser zamówił lody. Paweł pomyślał, że to dobry znak i spytał go: "Czy to dla ochłody?". Ale on ewidentnie nie zrozumiał i skupił się na posiłku, a Paweł na pokazach, które dobiegały końca, a sam koniec miał być jeszcze bardziej spektakularny. Na zakończenie zaproszono wszystkich gości na scenę gdzie podczas ostatniego utworu wszyscy wspólnie tańczyli. Tańczyłem ja, tańczył Paweł i Francuz nawet tańczył... och co to był za dzień. I nawet nie zepsuło go to, że to była najdroższa kolacja podczas naszego pobytu w Nepalu: Chikenburgery, piwa, drinki, deser... 30zł!!!

Po zakończeniu występów nic nie trzymało nas już w tej restauracji więc postanowiliśmy wrócić do hotelu, ale idąc ulicą przyciągnęła nas kolorowa knajpa z głośną muzyką dochodząca z środka. Postanowiliśmy wieść, a tam szybko zaprowadzono nas do stolika gdzie zamówiliśmy po piwie i zorientowaliśmy się, że na sali są sami faceci, wszystkie siedzenia były zwrócone na scenę z metalową rurką na środku. Byliśmy w knajpie Go-Go! Tylko dlaczego tu nie było kobiet? Nawet w obsłudze... Po chwili panika była jeszcze większa bo na scenie pojawiło się dwóch chłopaków i zaczęło tańczyć w rytm utworu "Shame me baby".  Po chwili jednak zrobili miejsce na środku sceny i pojawiła niezbyt urodziwa dziewczyna ubrana w spódnice przed kolana i bluzkę odkrywającą pępek i... tańczyła. Tańczyła cały utwór nie ściągając i nie odsłaniając jakiejkolwiek części swojego ciała , a metalowa rurka na środku sceny posłużyła jej tylko do oparcia się przy wejściu i zejściu ze sceny. Po jednym piwie poszliśmy dalej... nie było świeczek więc Francuz się nudził...

Dalej szliśmy turystyczną ulicą i przechodząc koło knajpy Reggae Paweł postanowił sprawdzić "Co się tam dzieje?". Już wchodząc po schodach można było poczuć rytmy Reggae dochodzące z środka wraz intensywnym bitem. W środku pojedyncze pary siedziały przy stolikach zajęte rozmową i tylko ogromny skurczybyk tańczył samotnie na środku parkietu. Po otwarciu drzwi zatrzymał się, odwrócił w stronę Pawła, nieruchomo popatrzył mu się głęboko w oczy, uśmiechnął się i powiedział: "Namaste" po czym jakby nigdy nic wrócił do tańca...
 




















 
 
 
 
 
 

 
Kończąc relację z tego dnia powiem jeszcze, że Paweł dostał prezent od Francuza, było to w jakiej sytuacyjnej chwili, nawet nie pamiętam w jakiej, ale Paweł usłyszał, że to "na pamiątkę" i dostał... zapałki.
 
 
Następnego dnia postanowiliśmy odpocząć od Francuza i wybrać się na samotny spacer po Pokhorze. Kupując świeżo wyciskany sok z melona w małym sklepie Paweł poczuł stykanie palcem w pierś i usłyszał słowa "Polska". Dopiero wtedy zorientował się, że ma na sobie koszulkę polski i odpowiedział - Dzień dobry.
Widziałem Cię wczoraj - kontynuował mężczyzna - przeprowadzałeś się z plecakiem, a Twój kolega (Francuz) na Ciebie czekał. Jakbym wiedział ze jesteś z polski to bym już wczoraj zagadał, bo siedziałem tu i jadłem pyszne Momo.
A jadł Pan coś teraz, bo ja bym coś na śniadanie zjadł - zaproponował Paweł.
No właśnie szedłem też zjeść - odpowiedział - poza tym śniadanie o tej porze? I mów mi Zygmunt.
 
Tak poznaliśmy Zygmunta.  Najsympatyczniejszego ze wszystkich do tej pory poznanych Polaków. Spędziliśmy ten dzień z nim. Niesamowicie szczery i otwarty. Około 58 lat. Opowiedział nam jak 26 lat temu przeniósł się do Kanady wraz z kilkoma swoimi kolegami. O tym jak doktorzy z Polski jeździli tam na taksówkach i pracowali sprzątając ulice. Wszystko to mówił jednak bez żalu do życia. Był z niego zadowolony. Opowiadał jak właśnie kupił mieszkanie na drugim końcu Kanady i przenoszą się z żoną do całkiem nowego miastra na emeryturę "bo taniej". Opowiedział nam też historie Zbyszka. Jego kolega z Polski, który pracował z Państwowej Akademii Nauk i tak jak on przeniósł się do Kanady, a dokładnie do Calgary. Pracował tam przez sześć lat oszczędzając. Przez te sześć lat jeździł rowerem do pracy. Nawet w zimie, a to w końcu Calgary, które organizowało Olimpiadę. Nie jadał w restauracjach, gotował zawsze sam i oszczędzał na wszystkim. Dzięki temu po sześciu latach ruszył w podróż i podróżuje tak od 26 lat. A Zygmunt przyjeżdża do niego od tych 26 lat na 3 tygodnie które spędzają razem. Odwiedzał go w różnych krajach na świecie, ale głownie w Azji. Opowiedział jak spędzili 20 dni w klasztorze gdzie przez ten czas nie można było się odezwać i popatrzeć nikomu w oczy. Szybko i pewnie stwierdził, że były to jego najlepsze "wakacje" w jego życiu. Opowiedział też jak Zbyszek sypia u mnichów, jak studiuje buddyzm. Opowiedział o tym jak jest sumienny i że codziennie wstaje o 5 rano i medytuje oraz ćwiczy jogę kiedy on obraca się na drugi bok. Że je to co lokalsi, w knajpach z nimi i że trochę schudł przez te lata i teraz w Indiach mówią na niego Gandi, bo trochę go przypomina. Ale, że jest cholernie silny i wyżyłowany i nigdy nie da zarobić kierowcy tuk-tuka czy rikszy i zawsze idzie na piechotę z całym swoim dobytkiem, który ma w plecaku. I że jego książka była by strasznie ciekawa, ale on nie chce jej napisać, bo się krępuje. Opowiedział jak w pierwszych latach wydawał 1000$ rocznie i że z 150000$ które miał na początku po 26 latach zostało mu jeszcze 90000$. Ale powiedział też, że dziwaczeje "po tych 26 latach dziwaczeje Bracie. Zaczyna wierzyć, że kieruje nim duch" Że jak na I-Phonie zablokowała mu się poczta to stwierdził, że "duch nie chce, żeby mu działała" i aby wydrukować bilety lotnicze chodzi do kawiarenki, gdzie to samo hasło już działa. Jak zapomniał parasolki, mimo, że lezała 300 metrów za nimi to nie cofnie się po nią, bo stwierdził, że duch chciał, żeby została. Ale po chwili Zygmunt stwierdza: "ale wiesz co Bracie, też zaczynam w to wierzyć". I wiecie co Bracia? My też zaczynamy w to wierzyć, ale to historia zupełnie na inny rozdział... na razie ruszyliśmy do Kathmandu.
 








Ten Nepalczyk poprosił oznajmująco żeby mu zrobić zdjęcie i podpisac facet z Nepalu.
Wiec podpisujemy i dopisujemy: Prawdopodobnie najwiekszy facet w Nepalu.











 
 
Wpis dedykuje pudełkowi zapałek...
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz