środa, 1 października 2014

Indie: Mumbai 3

Pociąg na Goa mieliśmy o godzinie 16:55 więc po wymeldowanie z hotelu nie było wystarczająco czasu, żeby dużo zwiedzać. Zobaczyliśmy najważniejszy dworzec w Mumbaju, który był blisko nas (niestety nie z niego ruszaliśmy dalej), ale celem dnia było wymienić walutę, zjeść i znaleźć WiFi. Wydawało się, że dobrym miejscem będzie spróbowanie tutejszego Burgera w McDonaldzie. Burger okazał się beznadziejny, WiFi nie działało, a toalety w restauracji nie było. Znajdowała się tylko po wyjściu do Galerii. Galerii znaczy dwóch sklepów z t-shirtami i toalety. W toalecie była dość komiczna sytuacja. Paweł wchodzi i widzi obskurną toaletę, a w niej wąski korytarz i 5 pisuarów. Pierwsze 4 były zajęte i ostatni wolny, więc Paweł do niego podszedł. 4 Hindusów rozmawia ze sobą w ogromnym smrodzie jaki tam panował, natomiast z piątego zaczeły dochodzić na całe pomieszczenie odgłosy walki żeby nie zwymiotować: "Błeeeeeeee!", "Yyyyyyyyyy", "Błeeeeeeeeeee!!!!"










Wcześniej podpytaliśmy za ile dojedziemy z hotelu na dworzec. Propozycja 350 rupii wydawała się korzystna, ale Paweł stwierdził, że "będzie negocjował", bo na pewno można taniej. Po wyjściu z hotelu otrzymywaliśmy propozycje za 400 rupii, więc poszliśmy szukać dalej. Przed wyjazdem, dobre dusze mówiły Pawłowi "słuchaj swojego ciała" i "słuchaj intuicji". Tym razem nie do końca Paweł posłuchał intuicji...
Podeszliśmy do najbardziej zdezelowanego samochodu licząc, że dzięki temu cena będzie najniższa. Zapytaliśmy za ile dojedziemy na wskazany dworzec i uzyskaliśmy odpowiedź, że za 250 rupii i mamy wsiadać. Kierowca nie mówi słowa po angielsku i mieliśmy wrażenie, że nie do końca wie gdzie chcemy jechać. Cena była za niska, więc może pomylił dworzec z tym niedaleko? Rzeczywiście potrzebne były konsultacje z pobliskim sklepikarzem, który wytłumaczył gdzie chcemy jechać kierowcy i cena urosła do 400 rupi, a ze względu, że nie chcieliśmy ryzykować spóźnienia na pociąg zdecydowaliśmy się ruszyć. Kierowca początkowo jechał w mniej więcej dobrym kierunku wg mapy oraz wzdłuż torów kolejowych co wydawało się dobrym znakiem. Droga miała trwać około 40 minut zdezelowaną taksówką, w której taksówkarz jadąc w jednej ręce trzymał ścierkę, którą wycierał co chwilę sobie kierownicę, a spodnie miał umazane czymś czerwonym - na pewno to nie było curry...
W pewnym momencie zjechał ze skrzyżowania na pobocze pod budynek, zaczął coś mówić czego kompletnie nie rozumieliśmy i pokazywać na budynek. Po chwili niekonstruktywnej "rozmowy" wskazał na plecak, w którym były wszystkie, dokumenty, karty i pieniądze. Kompletnie go nie rozumieliśmy i Paweł udawał że nie wie, że chodzi o plecak. W pewnym momencie Paweł spytał czy chodzi o jakieś dokumenty (aby odejść od tematu pieniędzy, karty i laptopów). Co sprawiło, że kierowca z entuzjazmem przytaknął. Ewidentnie chodziło o jakieś Pawła dokumenty, ale Paweł nie chcąc nigdzie wychodzić i wyciągać czegokolwiek z plecaka, a na pewno nie swoich dokumentów nie wiedomo komu i nie wiadomo gdzie... otworzył schowek w samochodzie i udał, że szuka... dokumentów. Sprawiło, to że wyraźnie zdegustowany taksówkarz ruszył energicznie przed siebie. Ewidentnie nieubawiony jechał prosto. Dalej nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy, napięcie rosło, po lewej stronie autostrady wylotowej z Mumbaju pojawiły się slumsy. Dokładnie tak jak wyobrażamy sobie slumsy – niska zabudowa głównie z blachy falistej, suszące się rzeczy, labirynt wąskich uliczek, dzieci bawiące się przy rozwieszonym praniu i... anteny satelitarne na dachu. Przyglądaliśmy się temu z góry autostrady, zastanawiając się jeszcze o co chodziło temu taksówkarzowi, gdy nagle zjeżdżając z wiaduktu taksówkarz zawrócił (oczywiście na "zakazie") i nagle zaczeliśmy jechać pod prąd, czteropasmową "Highway". Samochody z naprzeciwka zaczęły się rozjeżdżać na boki, aż Paweł zaczał mu podpowiadać o zbliżających się samochodach krzycząc po Polsku: "Uwaga!". Na pytanie "Where Are We Going?!!!" potrafił odpowiedzieć niezrozumiale jedynie coś po swojemu. Zdecydowanie nie widzieliśmy już żadnych torów i zdecydowanie nie wiedzieliśmy czy jedziemy w dobrym kierunku. Za to widzieliśmy jak wjeżdżamy w slumsy gdzie czeka kilka jego kolegów i mimo dotychczasowej bariery w komunikacji z łatwością przekażą komunikat o oczekiwaniu zajrzenia do plecaka. Po chwili jednak nie zjechaliśmy w slamsy, ale jechaliśmy w nieznanym nam kierunku, a nasz kierowca wyglądał niezmiennie na zniesmaczonego. Po bliżej nie określonych minutach ukazał się naszym oczom dworzec i nasz kierowca automatycznie zamienił się w bohatera, który wcale nie chciał nas oszukać, a my niesłusznie w myślach źle go osądzaliśmy.
Ten dworzec mimo, że w nazwie miał "Główny" bardziej przypminał Warszawę Wschodnią niż Centralną. Przyszło nam czekać ponad godzinę na pociąg. Może to dzięki temu skrótowi...



Słynne pociągi w Indiach są długie, a perony czasem mają kilometr. Nasz wagon był jednym z ostatnich, co przy nadal zbyt ciężkim plecaku nie było powodem do radości, ale pozwoliło przyjżeć się koleji. Gdy doszliśmy do naszego wagonu znaleźliśmy kartkę, która była listą pasażerów przyczepioną do wagonu. Wśród wielu nazwisk było i Pawła ze wskazanym numerem miejsca.

Wagon, którym jechaliśmy przypomniał dawne polskie pociągi pośpieszne gdzie w miejscu 4 osobowym w czasie dnia siedzą z jednej strony 4 a z drugiej 3 osoby, a w miejscu korytarza kolejne 2, bo wagon jest otwarty. W nocy tak się wszystko zmienia, że powstaje 9 miejsc sypialnych w "przedziale", a bagaże chowa się pod fotele.





Początkowo byliśmy sami w przedziale i niewiele osób było w naszym wagonie. Nagle przez okno zauważyliśmy mężczyznę prowadzącego taczkę wyładowaną bagażami. Nasz plecak to była jedna ósmą tego co wiózł ten Hindus. Już wtedy byliśmy pewni, że będzie siedział koło nas. Po chwili pojawił się inny młody dobrze zbudowany Hindus, rzucił jedną torbę i powiedział z uśmiechem od ucha do ucha: "będzie tego więcej". Kilka minut później bagaże zasłaniały wszystko i przybyło dwóch nowych pasażerów. Tylko dzięki temu, że byliśmy przed nimi w wagonie nasz plecak miał swoje miejsce. Następnie pojawił się starszy z wąsem właściciel zawartości toreb i wyjaśnił, że jest właścicielem fabryki ubrań i butów na południu, a w torbach są próbki, z którymi przyjechał do Mumbaju, aby zaprezentować je detalistom, aby mogli na wybrane sztuki złożyć zamówienie. Jego młody towarzysz przywitał się i częstując nas frytkami rozpoczął proces integracji pytaniem: "Skąd jesteśmy?". Po odpowiedzi zaczął rozmawiać z właścicielem fabryki. Mimo, że nic nie rozumieliśmy wywnioskowaliśmy, że pyta gdzie jest Polska. Paweł szybko mu powiedział, że znajduje się między Niemcami, a Ukrainą. To zamknęło temat.
Paweł zapytał właściciela fabryki czy mam kontrahentów w Europie. Odpowiedź była negatywna, ale sprawiła błysk w oku przedsiębiorcy. Od tego momentu rozmowa prowadzona była na dwa fronty. Młody pytał: Czy w Polsce mówi się po Polsku i Angielsku? Pytał się gdzie Paweł uczył się Angielskiego (nie wiemy czy nas nie obrażał?!). Oznajmiał, że u nich jest przynajmniej 35 języków często niepodobnych do siebie i on zna 7. Za to starszy skuszony perspektywą handlu w Europie zaczął rozciągać spodnie, które miał na sobie pokazując jakie są elastyczne i Paweł również kilkukrotnie musiał upewnić się, że naprawdę są elastyczne. Po testach zaczął wypytywać Pawła ile u nas kosztują Jeansy. Szybko wyciągnął z kieszeni telefon, dzięki czemu Paweł zobaczył jego zdjęcie z innym Hindusem, który podobno był Ministrem oraz kolekcje butów nową, kolekcję butów starą, kolekcję spodni nową, kolekcję spodni starą, kolekcję koszulek nową, kolekcję koszulek starą, kolekcję... W tym czasie młody prosił Pawła, żeby go nauczył parę słów/zdań po Polsku. Sformułowania takie jak: Dzień dobry, Jak się masz?, Do widzenia, wypowiadał dramatycznie źle, ale po kilku próbach Paweł w końcu powiedział mu, że całkiem nieźle i ewidentnie sprawiło mu to radość. Byli pierwszymi osobami, które otrzymały od nas kartki. Młody był tak zachwycony, że mimo, że na kartce były tylko 3 zdjęcia Wrocławia siedział i co chwile się w nią wpatrywał i uśmiechał. Radość płynęła z jego oczu...

W trakcie jazdy przechodzili sprzedawcy przez wagon wykrzykując: "cziken birjani, cziken birjani, cziken birjani", aby chwile za nim przeszedł kolejny krzycząc: "cold water, cold water, cold water" i kolejny: "lays, lays, lays" i kolejny: "cold drinks, cold drinks, cold drinks" i tak w tą i z powrotem po całym pociągu co 120 sekund.
Gdy zbliżałą się godzina snu, pociąg już był prawie wypełniony nowymi podróżnymi, którzy z rozbrajającym luzem akceptowali, że nie ma miejsca dla ich bagażu. Powoli ludzie zaczeli układać się do snu. Część już spała, większość zaczeła przygotowywać posiłki zabrane ze sobą w metalowych pojemnikach i woreczkach śniadaniowych. W pociągu unosiły się odgłosy chrapania i zapachy hinduskiego jedzenia. Starszy Hindus okazał się Muzułmaninem. Uklęknął na fotelu i zaczął odmawiać moglitwę pokłaniając się w stronę okna. Panowała względna cisza, tylko co chwilę przerywana: "cziken birjani, cziken birjani, cziken birjani!".

Paweł dostrzegł wolne, nie jego, miejsce na górze i postanowił tam się położyć wraz ze słuchawkami na uszach. Kilka lat po przeczytaniu książki Paweł postanowił odsłuchać w wersji audio książkę: Gringo wśród dzikich plemion Wojciecha Cejrowskiego. W czasie słuchania zasnął, a gdy się obudził Pan Cejrowski powiedział idealny morał na początek jego podróży: "Pracochłonne docieranie dokądś to tylko kwestia techniczna. Wyprawa to zaladwie wyczyn mięśni i trochę hartu ducha. Prawdziwe ciekawe i wartościowe jest dopiero to co następuje później, a więc życie codzienne pośród ludu o innej kulturze i codzienne spostrzeganie, że człowiek pierwotny, często nazywany "dzikim" różni się od nas jedynie ilością noszonej odzieży".
Paweł myślał, że będą to ostatnie słowa jakie usłyszy tego dnia, ale po chwili przez wagon echo niosło: "cziken birjani, cziken birjani, cziken birjani!"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz