Dzień
0
Kathmandu
(1355m n.p.m.)
Czas:
3 dni
Umarł król, niech żyje król...
Mieliśmy
już dość Indii i cieszyliśmy się na przyjazd do Nepalu. Po
frustracji związanej z przemieszczeniem się po Indiach, problemach
z zakupem biletu na pociąg i zmęczeniem podróżowaniem udało nam
się w przystępnej cenie kupić bilet lotniczy relacji Waranasi –
Kathmandu. Lot trwał 55 minut i Pawłowi przypadło miejsce przy
oknie dzięki czemu miał możliwość podziwiać piękne widoki.
Znacie to uczucie jak samolot wznosi się i wznosi i w końcu
dolatuje do chmur i przedziera się przez chmury i pojawia się
nieprawdopodobny widok pięknego nieba i tafli chmur pod nami? To tym
razem było tak samo tylko dodatkowo pojawiły się przeszkody. Nie
był to inny samolot, nie były to ptaki czy kolejne chmury. Były to
niesamowity widok potężnych Himalai, które przebijały się przez
chmury i wystawały ponad nie. Himalai wśród których mieliśmy
trekingować. W planie mieliśmy 20 dniowy treking dookoła
Himalajskiego pasma górskiego Annapurna. Trasy uznawanej za
najpiękniejszą trasę trekingową na świecie. Treking do którego
byliśmy kompletnie nieprzygotowani. Najcieplejszą rzeczą jaką
miał Paweł była koszulka Polski z długim rękawem. Paweł bardzo
szybko miał zrozumieć, że treking to nie spacer z kijkami po parku
zachodnim we Wrocławiu....
Na
lotnisku spotykamy Francuza, który tak jak Paweł nawet nie chce
gadać o Indiach. Wspólnie pojechaliśmy do dzielnicy Tamel, a cały
pobyt w Kathmandu poświęciliśmy na "szoping" i
załatwianie pozwoleń w nepalskim urzędzie.
Zakupy:
- Kurtka The North Face, Gore Tex, waterproof, windstopper i masą funkcjonalności jak np. zamki pod pachami i odpinany kaptur oraz zamiana kurtki na letnią po odpięciu podszewki
- Kurtka do wykorzystania także na snowboard z windstoperem i ściągaczami
- Spodnie Mamut z polarową podszewką, wzmacniane na kolanach i pośladkach, 80% waterproof
- 3 pary porządnych skarpet trekingowych The North Face
- Buty The North Face, Gore Tex, waterproof, windstopper, ankle-support.
- Kalesony The North Face wyglądające trochę jak spodnie do biegania
- Rękawiczki The North Face, Gore Tex, waterproof, windstopper, z zapięciem i wyjmowaną jedną warstwą na cieplejsze dni
- Czapka z nadrukowanym przy nas napisem Annapurna i flagą Nepalu
- Śpiwór The North Face z komfortem spania przy -10 stopniach
a wszystko za... 634zł.
"Chiny
są blisko Nepalu" – uśmiechając się powiedział odkrywczo
Paweł.
Mam
nadzieję, że też zauważycie, że rękawiczki są w kolorze
spodni. Ja tylko czekałem jak Paweł kogoś zapyta: "Przepraszam
gdzie tu jest Zara?".
Dodatkowo
kupiliśmy: pojemnik na wodę, tabletki do uzdatniania wody,
multiwitaminę (żeby woda nie jechała chlorem), dwie puszki
tuńczyka i kilka batonów orzechowych o różnych smakach.
Dzień
1
Kathmandu
– Nadi Bazar (930m npm)
Czas:
8 godzin 30 minut
Noc
poprzedzająca wyjazd Paweł nie spał za dużo. Trochę ze stresu
przed nieznanym i tym na co się porywał, trochę przez deszcz który
padał całą noc i jakoś tym razem wyjątkowo nie sprzyjał
spaniu. Dodatkowo postanowił ruszyć z Kathmandu jednym
z pierwszych autobusów, żeby mieć jak najwięcej czasu na treking
i możliwość dojścia do miejsca noclegu przed zachodem słońca. W
drodze, tuż po 6 rano, na lokalny dworzec autobusowy Paweł zastanawiał
się czy ma wszystko, czy jest dobrze przygotowany, czy ma
wystarczająco pieniędzy i kiedy przestanie padać. Zdecydowaliśmy
się dojechać do miejsca startu trekingu lokalnym autobusem, a nie prywatnym. Dzięki temu zapłaciliśmy za bilet o ponad połowę mniej, ale przede wszystkim
mogliśmy być bliżej Nepalczyków, a nie zamożnych turystów. Nasz
czerwony autobus przed startem został dokładnie sprawdzony przez
policjanta (niczym bus na zdjęciu), a nam przypadło fajne miejsce
zaraz na początku. Droga to 6,5 godziny autobusem do Besi Sahar
gdzie Paweł chciał rozpocząć treking, ale że lało okrutnie to
postanowił pojechać drugim autobusem do Nadi Bazar. Tak jak zresztą
wszyscy podróżnicy na treking z Kathmandu. W autobusie Paweł miał
przeczucie, że siedzi koło Polaka, więc rozmowa wyglądała tak:
- Poland
- Uuuu, which city? - nadal po angielsku
- Wrocław
- Uuuu, really? Me too!
- Serio?!
- Serio :)
Później
okazało się, że tak naprawdę to pochodzi z Brzegu Dolnego, a
mieszka obecnie w Berlinie.
Wieczór
spędziliśmy w przytulnej restauracji, gdzie poznaliśmy dwie kobiety z
Hiszpanii, którym obiecano hiszpańsko języcznego przewodnika, ale
z racji szalejącego huraganu w Indiach nie dotarł. Więc otrzymały Angielsko języcznego co stanowiło dla nich nie lada wyzwanie, bo
poza kilkoma wyrazami nie mówiły nic tylko się uśmiechały.
Na razie dość dobrze się bawiły tą sytuacją. Poznaliśmy też
grupę Białorusinów i rodzinę z Francji, która już ze sporym
doświadczeniem postanowiła tym razem przejść Annapurnę. Mimo
doświadczenia (treking w Korei i przejście Mont Blanc) zatrudnili
przewodnika i 2 tragarzy.
Z
okna rozciągał się piękny widok na rzekę, która tego wieczoru z
racji intensywnych opadów, żyła mocniej niż zwykle. Mimo wszystko
dźwięk rzeki i odgłosy deszczu uderzającego o dach działały na
Pawła uspokajająco. Natura ma to do siebie, że uspokaja. Już
człowiek pierwotny znajdował spokój i wytchnienie w patrzeniu w
ogień ogniska. W morze człowiek zawsze patrzył z nadzieją i
marzeniami. Dzisiejszy deszcz sprawił, że napięcie zeszło, a my oczekiwaliśmy kolejnego dnia i wielkiej przygody.
Dzień
2
Nadi
Bazar – Jagat (1320m npm)
Czas:
6 godzin 22 minuty
Niby
się znali już jakiś czas z Kari. Teraz jednak zostali sami i mieli
czas dla siebie. Zbliżyli się wyjątkowo. Całe dnie spędzali
razem wtuleni w siebie. Ich związek rozkwitał w ekspresowym tempie.
Ona potrafiła nie schodzić z Pawła pół dnia. Lubiła bardzo
oplatać go w pasie i nie puszczać. On lubił wsadzać jej palce we
wszystkie możliwe dziury – tłumaczył mi, że robi się to po to
żeby "zwiększyć przyjemność kontaktu". Paweł
dość mocno pocił się przy niej. Nie wiem czy to z podniecenia czy
zmęczenia? Na pewno lubił ją zapinać. Paweł jak to Paweł, lubi
na ostro z nią pogrywać – całe szczęście, że plecaki Karimora
są wytrzymałe.
Szybko zrozumieliśmy
dlaczego ta trasa uznawana jest za najładniejszą trasę trekingową
na świecie. Co chwile mijamy piękne i długi wodospady z których
woda leci w takich ilościach, że mamy wrażenie, że kiedyś musi
się to wyczerpać. Czasem widzimy je po drugiej stronie wąwozu, a
czasem przechodzimy przy nich. Daje to możliwość Pawłowi włożyć
zlaną potem głowę pod wodę i schłodzić się w tą tropikalną
jeszcze pogodę. Nepal tak bardzo różni się od Indii... Po drodze
mijamy malownicze wioski z przemiłymi ludźmi. Mimo, że kraj
zaliczany jest do grupy najbiedniejszych państw świata to
mieszkańcy są wyjątkowo pomocni i uśmiechnięci. Kolejny przykład jak uśmiech i uprzejmość są niezależne od zamożności. Tropikalna
pogoda sprawiła też, że cała okolica roi się od motyli, a ich
ilość mogła by przyprawić o zawrót głowy pracownika motylarni
wrocławskiego ZOO.
Po
wyjściu z skalistego wąwozu obrośniętego tropikalną zielenią
wyszliśmy na polanę z wąską mokrą ścieżką. Niebo było
bezchmurne, słońce prażyło i wtedy nastąpiło magiczne 50
metrów. W momencie postawienie pierwszego kroku draga ożyła.
Ożyła setkami pasikoników, które zaczęły skakać w najróżniejsze
strony na wysokość kilkudziesięciu centymetrów w górę. Ożywała
w odległości pół metra wokół Pawła, a z każdym krokiem
skaczące pasikoniki pobudzały kolejne i kolejne. Paweł szedł, a
wokoło niego stworzył się okrąg, który przesuwał się z każdym
kolejnym krokiem. Wyglądało to jak okrągła zielona aureola na
wysokości od kolan do pasa. Mieliśmy poczucie jakby to wszystko
było bajką, a radosne pasikoniki, ożyły z okazji pojawienia się
Pawła. Poczuliśmy, że jest to powitanie, a my wkraczamy w piękne
i nieznane tereny.
Drogę przemierzamy z mapą kupioną w Kathmandu. Mapa była bardzo dobra i bardzo dokładna. Tak dokładna, że
pokazywała w których miejscach znajdują się "Fields of Marijuana". I rzeczywiście, gdy doszliśmy do wskazanej wioski
ukazały nam się pola Marihuany, które później pojawiały się jeszcze wielokrotnie. Dalej pojawiły się chmury, a droga była spokojna...
Po
dotarciu do wioski spotkaliśmy wiele znajomych twarzy oraz
poznaliśmy kilka nowych osób. Każdemu spotkaniu od początku
naszej podróży towarzyszyło zdziwienie. Zdziwienie, że
podróżujemy samemu, bez przewodnika i bez tragarza. Dlatego też
kończąc relację z tego dnia powinienem powiedzieć coś co nie
wynika do tej pory z opisu. Coś od czego zaczęliśmy: Droga była
bardzo ciężka i to nie był spacer z uśmiechem i małym
plecaczkiem. To była walka z kryzysami, upałem i Pawła z samym
sobą. Na naszej drodze poznaliśmy osoby i wszystkie one podróżowały
z przodownikiem lub/i tragarzem lub/i w grupach oraz ekspedycje z
tragarzami, osłami i kilkumiesięcznym przygotowaniem. Jedyną
poznaną osobą, która deklarowała podróżowanie samemu był
Rosjanin poznany jeszcze w Kathamandu w czasie organizacji dokumentów
i przepustek w nepalskim urzędzie, który na co dzień był...
przewodnikiem górskim w Rosji. Nie wiemy jak przebiegła jego
podróż. Najczęściej mijali nas trekingowcy z małymi plecaczkami,
a przed lub za nimi szedł tragarz z którym mieli spotkać się w
umówionej wiosce. Wszyscy oni z podziwem patrzyli na Pawła.
Paweł dotarł do wioski okrutnie zmęczony. Z pytaniami w głowie "czy da radę?", "czy wytrzyma?", "czy nie zawróci?". Ciężko mi ocenić czy większą walką była walka fizyczna czy walka psychiczna.
W
wiosce, gdy trochę odpoczęliśmy i zjedliśmy kolację wybraliśmy
się na spacer. Dzięki temu mieliśmy możliwość obserwować
lokalne zakłady bukmacherskie. Mieszkańcy byli ustawieni wokoło
prostokątnej materiałowej płachty, podzielonej na 6 kawałków, a
na każdym kawałku znajdował się inny rysunek (np. Serce, Koła
itd). Obstawianie polegało na położeniu banknotu na wybranym
znaku, a następnie prowadzący mieszał wiadrem z 6 kostkami (z tymi
samymi rysunkami co na płachcie) i uderzał o ziemię pokazując wyniki losowania.
Jeśli wybrany znak pojawił się raz dostawaliśmy jednokrotność
naszego banknotu, dwa razy – dwukrotność, itd...
Po
chwili obserwacji obeszliśmy wioskę dookoła i wróciliśmy do
pokoju. Zapadał zmrok i miasto powoli kładło się spać. Paweł
wykończony położył się do łóżka. Z niedaleka zaczął
dobiegać dźwięk fleta. Stary Nepalczyk siedział na schodach i
grał dla całej wioski tak jakby kładł wioskę do snu. Przy
dźwiękach fleta my też zapadliśmy w głęboki sen.
Bardzo ciekawy wpis. Jestem pod wrażeniem !
OdpowiedzUsuń