Do Dharamsali dzięki pomocy Jatina kupiliśmy bilet na nocny, 12,5 godzinny autobus. Nie zdecydowaliśmy się na droższe wersje: "Sleeper" czy "Semi-Sleeper", tylko kupiliśmy standardowy tańszy bilet. Okazało się, że mimo tego nasze siedzenie można było regulować jak fotel w samolocie w klasie biznes. Można je było praktycznie położyć, a podnóżek wysuwał się niczym Joeyowi i Chandlerowi w Przyjaciołach. Wszystko to doprawione kocykiem w klimatyzowanym autobusie.
W ciągu 12,5 godzinnej drogi można było nakręcić 11,5 godzinny serial: "Uwaga Pirat!". Nasz kierowca wyprzedzał wszystko: komunikację miejską, samochody, konkurencyjne autokary, a szczytem już było wyprzedzenie karetki na sygnale. Bystre oko jednak zwróci uwagę, że 1 godzinę musiał jechać spokojnie. Otóż Nie. Jazda z prędkością zdecydowanie nie przystosowaną do drogi sprawiła, że mieliśmy godzinny postój. Postój w nocy, w polu bez świateł, a jedynie z migocącą latarką obsługi. Kierowca coś urwał. Urwał na tyle poważnie, że chłopaki biegali raz to do przodu, raz to do tyłu. Wchodzili pod samochód z pod którego tylko co chwilę dobiegał odgłos przykręcania czegoś. Po godzinie udało się naprawić lub też sprawić, że autobus mógł jechać. Od tego momentu kierowca co jakiś czas na chwile zwalniał. W tym też momencie wyskakiwał ktoś z autobusy, biegł wzdłuż niego i z latarką sprawdzał podwozie po czym wskakiwał z powrotem do autobusu, a autobus znowu przyśpieszał.
W ciągu 12,5 godzinnej drogi można było nakręcić 11,5 godzinny serial: "Uwaga Pirat!". Nasz kierowca wyprzedzał wszystko: komunikację miejską, samochody, konkurencyjne autokary, a szczytem już było wyprzedzenie karetki na sygnale. Bystre oko jednak zwróci uwagę, że 1 godzinę musiał jechać spokojnie. Otóż Nie. Jazda z prędkością zdecydowanie nie przystosowaną do drogi sprawiła, że mieliśmy godzinny postój. Postój w nocy, w polu bez świateł, a jedynie z migocącą latarką obsługi. Kierowca coś urwał. Urwał na tyle poważnie, że chłopaki biegali raz to do przodu, raz to do tyłu. Wchodzili pod samochód z pod którego tylko co chwilę dobiegał odgłos przykręcania czegoś. Po godzinie udało się naprawić lub też sprawić, że autobus mógł jechać. Od tego momentu kierowca co jakiś czas na chwile zwalniał. W tym też momencie wyskakiwał ktoś z autobusy, biegł wzdłuż niego i z latarką sprawdzał podwozie po czym wskakiwał z powrotem do autobusu, a autobus znowu przyśpieszał.
Do Dharamsali przyjechaliśmy... punktualnie. Może naprawy uwzględnione są w rozkładzie tego przewoźnika.
Nasz Hotel okazał się w najgorszym możliwym miejscu.
Dharamsala dzieli się na dwie części: dolną Dharamsalę i górne
McLeod Gańdź zwane też "Małą Lhasą". Nasz hotel
znajdował się w połowie drogi na ziemi niczyjej oddalony około 40 minut
piechotą pod górę. Górę którą nie podjedzie rikszarz. Górę do McLeod Gańdź czyli głównej atrakcji. To tu kierują się (i śpią!)
wszyscy turyści. To tu można spotkać społeczność tybetańską –
mnichów z parasolami i... w najkach, mniszki z piosenkami i turystów z Marihuaną. Dlaczego turystów z Marihuaną? Bo Dharamsala słynie, też jako oaza spokoju
wobec turystycznych miast Indii, a także jako świetne miejsce na
treking przy udziale konopii indyjskich. My do Dharamsali przyjechaliśmy z marzeniem spotkania Dalejlamy.
O naszym hotelu można by napisać osobny rozdział. Było to najgorsze z dotychczasowych miejsc w jakich spaliśmy. Już na początku przyszło nam czekać godzinę zanim nam ktoś otworzył mimo, że 10 minut wcześniej nasz taksówkarz zapowiedział nasz przyjazd. Recepcjonista jednak najzwyczajniej wrócił spać. Wrócił spać 1,5 metra od drzwi wejściowych na kanapę przy holu wejściowym i mimo pukania, stykania dzwonienia postanowił jeszcze przez godzinę nie reagować i spać. Drugą kwestią było to, że nasz pokój znajdował się hmmm... z oknami na korytarz i jadalnie. Jadalnie w której cały personel wieczorami urządzał sobie salę kinową z podkręconym do granic możliwości telewizorem w którym akurat trwała debata polityczna i co chwile tylko padało: "Pakistan!". Natomiast gdy tylko zakończono oglądanie telewizji to do późnych godzin nocnych personel należał do najgłośniejszych ekip w hotelu. Jeśli dodamy do tego przerwy w dostawach prądu, brak ciepłej wody to nawet całkiem smaczne jedzenie nie poprawi miejsca w rankingu tego hotelu.
Jeśli chodzi o jedzenie to trochę miejsc zwiedziliśmy. Nie mogło nas zabraknąć w miejscu gdzie jadał 007. Teraz jadał tam też Długopis 001!
Pewna plotka dotarła do nas, że o możliwość umówienia się na audiencję należy pytać w "Security
Office". Więc było to pierwsze miejsce do którego się
udaliśmy. Tam okazało się, że: "Jest taka możliwość"!
XIV Dalajlama będzie dawał nauki za dwa dni i mamy zgłosić się
po wejściówki jutro, bo dziś nie są wydawane. Wejściówki miały
być wydawane od 9, natomiast zasugerowano nam żeby pojawić się o
8, bo może być dużo chętnych.
Byliśmy o 7. Byliśmy pierwsi. Po
jakiejś pół godzinie pojawiła się kobieta i po krótkiej
rozmowie po angielsku jej pierwszymi słowami po Polsku było: "My
Polacy to jesteśmy nadgorliwi". No i miała rację – przez
kolejne pół godziny siedzieliśmy samemu, a dopiero koło godziny 8,
czyli zgodnie z propozycją "Security Office" zaczęły
pojawiać się pierwsze osoby. Weszliśmy jako pierwsi i okazało
się, że wejście kosztuje. Koszt... 50 groszy. Paweł chciał dać
piątaka, ale nie przyjęto i wydano mu resztę. Po chwili Paweł
trzymał identyfikator będący przepustką. Radość jak na
Narodowym po pokonaniu Niemców.
W związku z tym mieliśmy cały dzień
przed sobą i postanowiliśmy wybrać się na... treking. Postanowiliśmy wyjść z "miasta ciągłej mgły" i zobaczyć
pobliskie wodospady. Choć słowo treking w niedalekiej przyszłości miało nabrać trochę innego znaczenia... ale o tym innym razem.
W drodze powrotnej spotkaliśmy indyjskich Jołków, którzy chcieli zapalić z bladą twarzą. Po chwili gangsterskich ruchów (chłopców 150cm), mlaskaniu gumą jak na produkcji 50 Centa oraz tekstów: "Joł, Bro! Hał ar ju Bro! Do ju łont smołk Bro! Wer ju from Bro! Naaaaajs Bro!". Rozeszliśmy się w przyjaźni i pokoju.
Po drodze minęliśmy miejscowość z
basenem miejskim. Nie skorzystaliśmy...
Wieczór upłyną w oczekiwaniu
jutra...
Gdy jutro nadeszło, byliśmy jednymi z
pierwszych. Jednymi z pierwszych tego dnia, bo niektórzy mnisi
koczowali w świątyni od 3 dni. W związku z tym najlepsze miejsca
były zajęte i wiele osób musiało się zadowolić miejscem przed
świątynią i widokiem telewizora. Wiele osób, ale nie my. Paweł
wcisną swoją dupkę w "wolny" kont na przeciwko miejsca
gdzie miał przemawiać Dalajlama. Pozostało oczekiwanie z przyjazną
miną na przybycie właścicieli miejsc wokoło i liczenie na
buddyjską wyrozumiałość. Buddyjska wyrozumiałość była i po
chwili siedzieliśmy na podłodze wśród mniszek i mnichów ubranych
na tradycyjne stroje tybetańskie i czekaliśmy na przybycie
Dalajlamy. Na 15 minut przed rozpoczęciem rozpoczęły się PRZEPIĘKNE i MISTYCZNE śpiewy sali. Akustyka miejsca w którym
siedzieliśmy sprawiała ogromny przypływ endorfin i ostatnie minuty
mijały w euforycznym szczęściu.
Przybycie Dalajlamy sprawiło euforię
nie tylko Pawłowi, ale i można było zauważyć jak jest to wielkie
wydarzenie dla lokalnej społeczności (co nas lekko zaskoczyło – myśleliśmy, że oni Momo jedzą razem). Dalej Dalajlama rozpoczął
4 godzinny wykład, z przerwą 15 minutową, podczas którego mogliśmy
wraz z mnichami wypić herbato-kawę(?) i podzielić się chlebem.
O
czym mówił podczas swojego humorystycznego wykładu Dalajlama?
o Drodze Środka i Tantrze
o Miłości i Złości
o Szczęściu i Cierpieniu
o Niebie i Piekle
o Istnieniu i Pustce
o Umyśle i Ciele
o Karmie i Sansarze
o Skupieniu i Rozproszeniu
o Konsensusie i Zmienia
o Teraźniejszości i Życiach
Przeszłych
o Początku i Końcu... końcu którego nie ma... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz