Lotnisko
w Mumbaju przywitało nas dywanami oraz pięknymi obrazami i
rzeźbami. Samo lotnisko niczym nie przypomnia, tego co czeka na
zewnątrz. Jest nowoczesne, piękne i dobrze zorganizowane. Na
lotnisku mieliśmy międzynarodową śmietankę. Właśnie wylądowały
samoloty z Afryki, Kuwejtu, Dubaju, więc mieliśmy Afrykańczyków
ubranych niczym wódz plemienia ze swoją świtą, wyznawców
najróżniejszych religii od Panów całych w bieli po zamaskowane
Panie całe na czarno. Paweł przyglądał się bez przerwy Paniom "Ninja", Paweł zawsze chciał być Ninją!
Z
lotniska ruszyliśmy taksówką do Sassoon Docks. Droga trwała około
godziny, a po drodze mijaliśmy dzielnice biedy. Ze względów etycznych postanowiliśmy, że
nie będziemy fotografować biedy. Pojawi się tylko jedno zdjęcie z biedą w tle, ale to innym razem...
Nasz
taksówkarz nie potrafił znaleźć miejsca docelowego dzięki czemu,
w czasie gdy on podpytywał o drogę, udało nam się usłyszeć
rozmowę dwóch Polaków przy taksówce:
- O
co mu chodzi?! Dostał 500 rupii!
Dodatkowo
okazało się, że pokazanie miejsca na mapie w przewodniku jest
niewystarczające, bo "lokalsi" nie potrafili jej odczytać
i tylko wymienienie nazwy miejsca docelowego pomagało.
Gdy dojechaliśmy do
portu zaraz po wyjściu z taksówki zaczeło padać i był to ostatni
deszcz jaki nas spotkał w Mumbaju. Następne dni były już tylko
upalne. Tak jakby pogoda chciała, żebyśmy załapali się na
wszystko, w tym także na kończącą się porę deszczową. Padało
5 minut.
Do portu dojechaliśmy
spóźnieni i nie mieliśmy okazji zobaczyć spływających z morza
kutrów (one spływają około 5:00), bo o 6:00 były już
zacumowane. Teraz mężczyźni stali przy wielkich misach
wypełnionych najróżniejszymi rybami i owocami morza, a kobiety
ubrane w najróżniejsze kolory sari uwijały się nosząc na głowie
miski z rybami. Panował duży ścisk, a cała scena przypominała
Pawłowi licytację na amerykańskiej giełdzie. Byliśmy tam
jedynymi białymi, co powodowało, że przyciągaliśmy wzrok i
ździwienie oraz szybko dano nam do zrozumienia, że nie wolno tu
robić zdjęć.
Dalej
spacerem doszliśmy pod hotel Taj Mahal imponującego urodą i
wielkością.
Oprócz mnie była tu też Hillary Clinton i Barack Obama.
Na
przeciwko hotelu znajduje się Gateway of India punkt startowy
wycieczek i początek... darmowego kursu asertywności. Jeśli ktoś
chciałby stać się bardziej asertywny to nie ma lepszego i
szybszego sposobu niż wizyta w Indiach. Otrzymuje się
kropkę między oczy, kwiaty na rękę, propozycję kupna marihuany
lub haszu, zrobienia zdjęcia pod pamiątkowym miejscem i
przede wszystkim zwiedzenia miasta z lokalnym przewodnikiem. Wszystko
zaczyna się tak samo, skąd jesteśmy, jak mamy na imię, podanie
ręki itd., czasem wprost czego nam trzeba... czasem od deklaracji,
że jest tylko studentem, który chce ćwiczyć angielski i NIE
jestem przewodnikiem, ale dla nas za niewielką opłatą może zrobić
wyjątek...
Dalej
trwał długi spacer ulicami Mubaju w kierunku hotelu, którego łatwo
nie było znaleźć. Ciężki plecak i upał dawały we znaki. Co do
odczucia pogody to można to porównać do sauny. Sauna podobno jest zdrowa, choć mówią, że maksymalnie 3 razy z rzędu, ciekawe jak
to się ma do 12 godzin dziennie... Niedawno zmarły świetny
aktor Robin Williams mówił, że każdego dnia bierze lodowaty
prysznic od rana, dzięki czemu nic gorszego go w ciągu dnia nie
spotka. W Indiach lodowaty prysznic to jedna z najlepszych chwil...
Dalej
udaliśmy się coś zjeść i spotkaliśmy "przypadkowego"
mieszkańca Mumbaju, który od standardowych pytań "skąd
jesteśmy?", "na jak długo przyjechaliśmy?" itd.
Zaprowadził nas do bezpiecznej restauracji, z przerwą na
zaprzyjaźniony sklep z biżuterią gdzie mogliśmy wymienić dolary.
W restauracji pomógł nam wybrać rekomendowane danie i złożyć
zamówienie. Jedzenie było bardzo smaczne. Oczywiście za pokaźną
sumę zaproponował nam zwiedzenie całego miasta w... 3 godziny.
Odmówiliśmy...
Blisko
znajdowało się Muzeum Księcia Walii kuszące przepięknym
budynkiem. 3 godziny zwiedzania z wyjątkiem chwili odpoczynku od
tłoku i wszechobecnych "przewodników" nie zaoferowały nam nic ciekawego. Z całej historii i kultury Indii Paweł zrobił
zdjęcie obrazowi faceta leżącego na tygrysie którego liże
pies...
Paweł lubi kabaret Łowcy.B więc to trochę wyjaśnia...
Dalej
nie wiem jak to możliwe, że mieliśmy jeszcze siłę chodzić, ale
poszliśmy na spacer do Marine Drive. Nazywana jest także Queen's
Necklace ze względu na to, że po zachodzie słońca wygięty łuk
promenady pięknie świeci światłami ulicy. Tu też dostaliśmy
propozycję zagrania w filmie z Boolywoodu – jednak ostrzeżenie,
że czasem można zamiast tego zostać wywiezionym i okradzionym
spawiło, że pierwszego dnia podróży nie zdecydowaliśmy się zostać gwiazdami ekranu. Po
drodze spróbowaliśmy pysznego, słodkiego i orzeźwiającego soku z
trzciny cukrowej.
Kolację
zjedliśmy w modnej jak się później okazało kawiarni, która była
raczej miejscem gdzie można dobrze zjeść i się napić. Nam ta
knajpka przypomniała kubański klimat, ale nie byliśmy jeszcze na
Kubie, więc nie możemy być pewni.
Jeszcze
tylko zabezpieczenie pokoju na noc i możemy spać spokojnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz