Wydawało
nam się, że zejście będzie już tylko formalnością i nic
ciekawego się nie wydarzy. A jednak...
Powrót
to... kolejna zmiana klimatu. Z nieprawdopodobnych widoków Himalajskich gór znaleźliśmy się na Marsie. Wielkie pasma górskie
pokryte brązowym piachem mogłyby stanowić idealną scenografię
dla filmu Sciance Fiction.
Po
pokonaniu Passu i dotarciu do hotelu Paweł marzył tylko o kolacji,
gorącym prysznicu i długim śnie. Kiedy dowiedział się, że w
hotelu jest ciepła woda tak bardzo się ucieszył, że aż uściskał
gospodynie. Za chwile Paweł gadał z prysznicem, bo im
dłużej Paweł przebywał w samotnej podróży tym szybciej wychodziły
na jaw jego dziwactwa...
Szaleństwo
1:
Pierwsze
oznaki można było zaobserwować już w Jaipurze. Wyglądało to
tak:
Idąc
długim korytarzem w hotelu i zbliżając się pod wieczór do pokoju
Paweł zauważył gołębia siedzącego na parapecie sąsiadujących
drzwi. Po szybkiej refleksji jak on się tu znalazł, rozejrzeniu się
skąd mógł przylecieć i gdzie ma gniazdo oraz myślach dlaczego
nie ucieka Paweł wyjął z kieszeni aparat popatrzył w dół, aby
uruchomić kamerę i podniósł głowę, a gołębia... nie było. W
ciągu ułamka sekundy zniknął, nie było go widać w całym
korytarzu, nie było słychać ruchu, i nie widzieliśmy miejsca
gdzie mógłby się ukryć... najzwyczajniej zniknął...
Tłumaczyliśmy
to przesileniem...
Szaleństwo
2:
Długie
okresy samotności sprawiły, że Paweł prowadzi dłuższe niż
zwykle dialogi wewnętrzne z sobą chodząc po ulicach Kathmandu...
Szaleństwo
3:
Częste
korzystanie z języka angielskiego sprawiło, że Paweł zaczął
myśleć po angielsku. Wygląda to mniej więcej tak: Gdy Paweł np.
liczy coś co ma spakować to wygląda to tak: "One,
Two, Three, Four, Five, Six... - co ja robię?! dlaczego po angielsku?
Jeszcze raz: Jeden, dwa, trzy, cztery, five, six, seven... kurrrr ...
ile było? Jeszcze raz! One,
Two, Three..."
Szaleństwo
4:
Po
długich przerwach z dostępem do ciepłej wody i 3 dniach bez
prysznica Paweł wchodząc pod prysznic gada na głos do zbliżającej
się wody: "taaaaak! taaaaak! uuuuuuuuuuuu, choć do tatusia,
oooo tak...choć!"
Dzień
11
Muktinath
Odpoczynek/Aklimatyzacja
Niestety
nie widzieliśmy tu dużo znajomych twarzy i trochę nas to martwiło,
ale mamy nadzieję, że wiele osób przeszło Pass i gdy spaliśmy
ruszyli dalej. Nam sam dzień upłynął nam na odpoczynku czyli
spaniu do 12:00, małym spacerze do świątyni i odwiedzeniu,
reklamowanej już w knajpach na szlaku, najsłynniejszej
hotelo-restauracji o nazwie Bob Marley. No nic reklam dźwignią
handlu. Miejsce zapewniało możliwość gry w bilard i kawę z
pysznym jabłecznikiem.
Podczas
jedzenie dosiadł się do Pawła jeden z właścicieli, który
podpytywał o warunki panujące w górach i niestety opowiedział
historię zmarłego Polaka, który jeździł od lat w te góry z klientami i za każdym razem wybierał ten hotel. Tym razem pech chciał, że w dniu lawiny znajdował się na Passie i skończyło
się to dla niego tragicznie. Podobno w czasie przeprowadzania
starszego małżeństwa. Mężczyzna gorzej się poczuł, więc
sprowadził go na koniu w dół i cofnął się po kobietę, ale
niestety już oboje nie wrócili.
Dzień
12
Muktinath
– Kagbeni (2800m n.p.m.)
Czas:
ok 3 godziny
Tego
dnia w planie było dojście do Jameson czyli już nie wioski, ale
małego miasta gdzie większość trekoingowców kończy przygodę z
wędrówką pieszą i leci samolotem za 90$ wprost do Phokory
zaoszczędzając kilka dni... albo pomijając kilka dni?
Nam
jednak przyszło nocować w połowie drogi do Jameson w Kagbeni.
Zanim jednak doszliśmy tam to po drodze trafiliśmy do szkoły
tybetańskiej w małej wiosce. W ośrodku spotkaliśmy dwie Austriaczki w trakcie wolontariatu. Widzieliśmy je już dzień
wcześniej w Muktinath
jak odwiedzały poszczególne budynki i wraz z dziećmi śpiewały tybetańskie piosenki. Tym razem po wspólnym spacerze siedziały sobie na
schodach pod świątynią i piły herbatę. Przyglądając się im, w
Pawle zaszła jakaś zmiana. Paweł zawsze był pod wrażeniem osób,
które wyjeżdżają w dalekie krańce świata i pomagają innym. Sam
jednak nie wyobrażał sobie na tym etapie życie takiego wyjazdu,
choć imponowały mu osoby, które "porywały się na to".
Teraz teraz dostrzegł, choć dostrzegł to złe słowo. Poczuł
wewnątrz, że to nie "porywanie się", że to nie tylko
pomoc, ale i ogromne doświadczenie, niesamowita przygoda, rozwój
duchowy i poczuł wewnętrznie, jak nigdy dotąd, że nie jest
powiedziane, że w przyszłości zaangażuje się w taką pomoc... a
Paweł ma tak, że te jego groźby zazwyczaj realizuje... Ja się
tylko ucieszyłem i pomyślałem, że na pewno mnie zabierze ze sobą!
Do
Kagbeni doszliśmy wraz z francuską rodziną i postanowiliśmy przed
rozstaniem zjeść ostatni wspólny posiłek. Z restauracji z
trzeciego piętra rozciągał się widok na pasmo górskie z drogą
prowadzącą do Jameson. Paweł przyglądając się zauważył
zbliżające się chmury, ale nie zrażony chciał iść dalej.
Czekając na obiad można było odczuć, że Francuzi chcieliby, żeby
Paweł został jeszcze jeden wieczór z nimi. Paweł jednak wiedział,
że prędzej czy później dzień rozstania musi nadejść. Jednak
natura jakby słysząc to pokryła całą drogę ciemnymi chmurami. Paweł nie zrażając się
wyjął kurtkę przeciwdeszczową i usiadł do "pożegnalnego
posiłku". Natura jednak nie dawała za wygraną i chmury
zbliżyły się do wioski, a następnie do budynku i zatrzymały się
w przedziwny sposób. Gdy podeszliśmy do okna z widokiem na drogę widzieliśmy ciemne chmury i padający
deszcz. Natomiast, gdy podeszliśmy do okna z drugiej strony, od
strony Kagbeni, to świeciło słońce i mogliśmy obserwować piękną
tęczę. Paweł pamiętał z dzieciństwa, że u początku tęczy leży skarb. Tym razem tym skarbem było Kagbeni, a w Kagbeni ludzie.
Paweł zrozumiał, że tego znaku nie może nie dostrzec... Wieczór
minął nam na wspólnej grze w karty, nauce francuskiego i
polskiego, nowymi przyjaźniami i wspólnym zaproszeniem do Francji i
do Polski.
Dzień
13
Kagbeni
– Larjung (2550m n.p.m.)
Czas:
ok 9 godzin
Tym
razem mimo, że wyruszyliśmy razem o poranku i rozmowy trwały aż
do Jameson po dwugodzinnej przerwie spowodowanej dłuuuuugim
oczekiwaniem na posiłek rozstaliśmy. Paweł postanowił ruszyć
szlakiem, jak mówił: "jak robić Annapurna Circut to w 100%
szlakiem". No więc tego dnia na szlaku nie spotkaliśmy
nikogo... Może to dlatego, że Pass był zamknięty, może to
dlatego, że wiele osób poleciało samolotem, może dlatego, że
część pojechała transportem kołowym, ale nam się coś zdaje, że
był inny powód. Z góry widzieliśmy jadące samochodu, ale i
maszerujące osoby drogą. Drogą łatwą, spokojną, równą, bez
wzniesień, więc Paweł przeklinał, że nie poszedł drogą, bo nie dość,
że chciał nadrobić zaległość z dnia poprzedniego to droga,
którą szedł wznosiła się kilka set metrów w górę i w dół,
w górę i w dół. Oczywiście widoki były lepsze,
natomiast proporcjonalnie do wysiłku. Co więcej zaczęliśmy iść wysoko przy urwisku, a z naprzeciwka zbliżały się chmury burzowe. Nie mieliśmy możliwości przejścia na
stronę drugą ponieważ najbliższy most był, albo w Jameson albo przed nami. Postanowiliśmy iść dalej. Paweł powyzywał się od
"frajerów", ale w końcu dotarł do wioski.
Po
dotarciu do wioski okazało się, że jesteśmy jedynymi turystami w
całej miejscowości. W związku z tym kolejny raz przypadł nam
pokój z dużym łóżkiem, prywatną łazienką z prysznicem z ciepłą wodą i to za darmo. Paweł znów mógł pogadać z
prysznicem, choć po tak długiej drodze zdecydowanie zasłużył...
Tego
dnia też Paweł rozpracował dlaczego w Nepalu toaleta to dziura w
podłodze, a nie królewski tron. To jest proste – powiedział –
gdy tak kucasz to te same mięśnie ćwiczysz co podczas schodzenia z gór. A że
oni chodzą po górach dużo chodzą więc ćwiczą te mięśnie -zakończył. Gdy
spytałem dlaczego więc w Indiach są takie same? Powiedział
"Indie to Indie, kto je zrozumie?"
Dzień
14
Larjung
– Tatopani (1190m n.p.m.)
Czas:
ok 7 godzin
W
związku, że Paweł chciał tego dnia zrobić dwa dni jeden tym
razem postanowił iść drogą. Paweł czuł się mocno i miał
czas. Dodatkowo bardzo dobrze mu się schodziło, można powiedzieć nawet,
że schodzenie jest jego mocną stroną i nie ma znaczenia czy z
plecakiem czy bez. Jednak długi dystans odbił się na jego zdrowiu.
Odbiło się dość dosłownie, bo na jego stopie pojawił się
odcisk. Od tego czasu Paweł szedł kulejąc i powoli jego tępo się
zmniejszało. Upierdliwa dolegliwość sprawiła, że Paweł znalazł
w połowie drogi miejscowość z "dworcem" autobusowym,
wiec gdy tam doszedł zjadł obiad i poszedł popytać o autobus.
Było tam dużo lokalsów, więc wydawało się, że nie będzie
problemu. Wskazano Pawłowi budkę z biletami w której nikogo nie
było. Po chwili oczekiwania Paweł zaczął podpytywać ludzi w
okolicy, ale wszyscy tylko pokazywali na budkę. W końcu pewna
kobieta w budce z jedzeniem wspomniała, że może znajdę osobę z
budki w jednej z 10 knajp stojących obok. Więc Paweł
szedł od knajpy do knajpy i pytał o transport, ale wszędzie
słyszał odpowiedź negatywną, aż w kończy z przed knajpy przy
stanowisku do... gry w Warcamy dobiegł głos: "ja jadę to
Tatopani" i pojawił się nam mały, krępy Nepalczyk wyraźnie
niezadowolony przerwą w grze. Paweł powiedział: "Świetnie,
kiedy odjazd?".
"Jak
będzie 26 osób" – śpiąco odpowiedział
"A
ile masz?" - pytał Paweł
"Tylko
Ty" – jakby radośniej
"A
jak nikt nie przyjdzie" – lekko przerażony zapytał Paweł
"To
nie jadę" – odpowiedział uśmiechnięty zbijając pionka
przeciwnikowi
Dochodziła
już godzina 14. Przed nami daleka droga. Postanowiliśmy nie
czekać, ani minuty i ruszyć dalej. Nie mogliśmy ryzykować
zostania w tej wiosce... w sumie mogliśmy, ale nie chcieliśmy.
Mieliśmy
plan B. Złapiemy stopa! Przecież idąc cały dzień co chwile mijał
nas motor, Jeep lub autobus. Sprawa wydawała się banalna... tylko
teraz Paweł szedł przez dwie godziny i... nic nie jechało! Gdzie
oni się podziali? Czy wszyscy już zjechali i wjechali? Czy zjeżdża
się tylko o świcie, kiedy turyści startują? No nic powoli braliśmy pod uwagę plan C: nocowanie w pierwszej lepszej wiosce.
Jednak dochodząc do zakrętu natrafiliśmy na wodospad z którego
tak intensywnie lała się woda, że zakrył drogę po kolana.
Stanowiło to nie lada wyzwanie dla motorów, bo ludzie przechodzący
na pieszo musieli ściągać buty, podwijać spodnie i niejednokrotnie
pomagając przepchać motory. Istniało jednak alternatywne
przejście. Trzeba było zejść po skalnych schodach 50 metrów w dól
i zaraz wejść za wodą w górę 50 metrów. Jak tylko Paweł zszedł
na dół, z tyłu... nadjechała ciężarówka, która bez problemy
przejechała wodę i pierwsza od 2 godzin okazja na stopa miała nas
minąć. To się nazywa być w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym
czasie. Oj jak Paweł wbiegał po tych schodach, jak walczył, żeby
zdążyć. oj i jak nawdychał się spalin odjeżdżającej
ciężarówki...
Idąc
dalej Pawła coraz bardziej uwierał odcisk i pojawiła się
perspektywa dotarcie po zmroku do wioski. Wtedy nagle usłyszeliśmy
zbliżającego się Jeepa... a wszystko odbyło się jak na
amerykańskim filmie. Paweł podnosi kciuk, Jeep się zatrzymał, bez
słowa Paweł wrzucił plecak na pakę i sam wszedł na nią, a
samochód ruszył. Chwila ta była chwilą o jakiej marzył Paweł w
dzieciństwie. Iść przed siebie drogą z plecakiem na ramionach zatrzymać
Jeepa z nieznaną osobą i wskoczyć na pakę... tak spełniało
się kolejne marzenie Pawła.
Dzięki
temu w 45 minut, a nie w 2 godziny znaleźliśmy się w wiosce.
Okazało się, że z przodu w samochodzie siedział też jakiś
trekingowiec, który zmęczony postanowił podjechać. Po dojechaniu okazało się, że była to pierwsza poznana osoba, która
podróżowała tak jak Paweł i samotnie przeszła Annapurnię. Co więcej
Francuz postanowił w ciągu swojego 1,5 miesięcznego urlopu po
trekingu dookoła Annapurny wybrać się jeszcze do bazy pod Everestem. Bardzo szybko nawiązaliśmy wspólny język i wraz z
rekomendacją z jego przewodnika wybraliśmy się do wskazanego
hotelu. Po chwili przerwy wybraliśmy się do gorących źródeł
znajdujących się obok tej miejscowości.
Paweł
poznał tam też Nowozelandczyka, z którym Francuz często spotykał
się na szlaku. Wiec panowie siedzieli w wodzie i snuli opowieści o
trekingu. W pewnym momencie Paweł postanowił, mimo że żaden z
towarzyszy nie reflektował, napić się pierwszego od rozpoczęcia
trekingu piwa. Opuścił towarzystwo i poszedł kupić do pobliskiego
baru Nepal Ice wraz z popcornem w ramach trwających Happy Hour. Po
chwili pojawił się Francuz, który wzbraniał się przed piwem, ale
zmienił zdanie i przyszedł z Nowozelandczykiem. Gdy Paweł płacił
za piwo miała miejsce, krótka lecz przerażająca chwila. Paweł
usłyszał głos Nowozelandczyka: "stary wszystko w porządku?"
Odwrócił się, a Francuz stał nieruchomo z rękami wyciągniętymi
delikatnie przed siebie niczym lunatyk. Nie reagował na słowa,
które się do niego mówiło oraz nie było z nim kontaktu. Zamarł
tak nieruchomo i bez mrugnięcia co zaalarmowało też kobietę z sklepu, która
ekspresowo pojawiła się z ręcznikiem zmoczonym zimną wodą i
zaproponowała położenie mu na głowie i karku. Sprzedawca z paniką
w oczach przerażony jakby chciał powiedzieć w tej chwili coś
pozytywnego rzekł: "takie rzeczy się zdarzają".
Francuz w końcu poruszył się i chwile się wzbraniał tłumacząc,
że wszystko jest ok, ale w końcu dał się namówić i usiadł,
a Nepalska kobieta położyła mu ręcznik na głowę. Po chwili
ewidentnie braku kontaktu zapytał: "Czy płaciłem za to piwo,
bo nie pamiętam?".
Wtedy
też dobitnie zobaczyliśmy jak młodemu, wysportowanemu mężczyźnie
w sile wieku po tak dużym wysiłku restartuje się komputer. Paweł
dopiero zaczynał naprawdę rozumieć czego dokonał, ale też ryzyko i wysiłek jakie temu towarzyszyło.
Dzień
15
Tatopani
– Ghorepani (2860m n.p.m.)
Czas:
7 godzin 55 minut
Tego
dnia mieliśmy do pokonania 1670 metrów w górę... czyli więcej
jednego dnia niż gdy wchodziliśmy na Thorong-La Pass. Oczywiście
wszystko odbywało się w innych warunkach, a my już byliśmy
zahartowani, a dodatkowo po odcisku nie było już śladu. Pogoda
doskwierała, bo wróciły tropiki i generalnie łatwo nie było, ale
już dużo pisałem o trudach, więc to już wiecie.
Szliśmy
z myślami, że powoli, żegnamy się z wielkimi górami i refleksją
czy kiedykolwiek jeszcze je zobaczymy. Szliśmy też z psem. Prawie od
początku sam z siebie dołączył się do nas siedzący przy drodze
pies i towarzyszył nam, aż do mostu prowadzącego na szlak gdzie
usiadł i obserwował jak idziemy, a gdy doszliśmy bezpiecznie do
końca zawrócił. Paweł pomyślał "reinkarnacja Ramzesa!"
(genialny pies z dzieciństwa – wyjaśnia redakcja). Ja pomyślałem –
Szaleństwo numer 5
Po
początkowych upałach pogoda dość szybko się zmieniła i
musieliśmy zatrzymać się w wysokogórskim górskim "zajeździe"
z powodu ulewy jaka przyszła z południa. Koło nas padł Japończyk,
który zmęczony postanowił, że nie idzie do Ghorepani tylko
zostaje w tym przypadkowym "zajeździe" na noc co chyba też
ucieszyło jego przewodnika. Z Japończykiem w ogóle to też mieliśmy
spotkanie chwile wcześniej na szlaku. Gdy zrobił miejsce Pawłowi, który go wyprzedzał, usłyszał "domo arigato godzaimashita"
("Dziękuję" po Japońsku przypomina redakcja). Ale
zdziwiony ze ździwnienia był Japończyk...
Padać
nie przestawało, ale Paweł postanowił iść. No to szedł w
deszczu. Szedł, szedł, szedł i... doszedł do Gharapanie. A tam to już tylko kolacja, pisanie książki przy kominku i załapanie się na urodziny jednego
z młodych podróżników.
Dzień
16
Ghorepani
– Pokhara(820m n.m.p.)
Czas:
ok 7 godzin
Poranek,
a raczej noc to pobudka przed 5. Zakładanie ciepłych ubrań i godzinna wspinaczka w tłumie osób wybierających się do punktu
widokowego w Poon Hill. Na szczucie byliśmy jakieś pół godziny
przed wschodem gdy panowała jeszcze ciemność i tylko migotały czołówki turystów. Zajeliśmy centralne miejsce na murku, więc czekając
Paweł machał sobie nogami i popijał gorącą czekoladę. Wschód
słońca okazał się najpiękniejszym wschodem słońca jaki Paweł
widział do tej pory. Długie i dobrze widoczne pasmo górskie
znajdujące się z tuż przed nami i stopniowo rozświetlało się
promieniami nowego dnia. Paweł delektował się widokiem i lekko się chyba zatracił, bo spędził tam z dwie godziny.
Tego
dnia Pawła zejście można porównać tylko do Michael Schumacher z
najlepszych lat w Formule 1. Paweł po powrocie do hotelu zamówił
śniadanie, spokojnie i z uśmiechem na ustach po genialnym poranku
je zjadł, poszedł spakować ostatnie rzeczy i ruszył. Ale ruszył
z muzyką na uszach i z energią wewnętrzną jakiej nie miał nikt tego dnia. Praktycznie zbiegał mijając wszystkich po kolei.
Zaskoczeni byli schodzący, zaskoczeni byli wchodzący, zaskoczeni
byli restauratorzy(zaskoczony był nawet człowiek jeżozwierz - do odnalezienia na zdjęciach). Paweł nic sobie z tego nie robił tylko praktycznie biegł zeskakując, śpiewając, tańcząc, a nawet robiąc obroty 360 stopni z kamieni. Tego dnia nie wyprzedził go nikt. Startując z
ostatniej pozycji szybko znalazł się na początku stawki. Nowi przewodnicy krzyczeli za nim z ciekawości: "Skąd jesteś?!",
a Paweł z dumą odpowiadał: "z Polski". Myślę, że
stałby się nieoficjalnym rekordzistą trasy gdyby nie... deszcz,
który zatrzymał go w małej restauracji w nie dużej odległości
przed końcem.
Gdy
doszliśmy do wioski autobus do Pokhory już stał. Paweł kupił
bilet wszedł do autobusu, a tam wszystkie miejsca zajęte! Niektóre
to nawet podwójnie. Powoli robiło się ciasno nawet na podłodze.
Dużo lokalsów, kilku turystów i wszystkie oczy zwrócone na Pawła,
który w tym momencie zadał pytanie wskazując na miejsce na
podłodze tuż przed osobą siedzącą już na niej: "Czy to
miejsce jest wolne?" Czym rozśmieszył bez względu na
narodowość cały autobus.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz